czerwca 06, 2018

Bieg Rzeźnika Ultra 115 km, Cisna, 01.06.2018


       Ostatni tydzień to głównie oczekiwanie na start, do którego trenowałem od 4 miesięcy. Było sporo stresu i obaw by nic sobie nie zrobić na kilka dni przed startem. Częściej jeździłem na rowerze niż biegałem. We wtorek w domu wielkie pakowanie, przygotowywanie jedzenia na bieg, wielokrotne sprawdzanie czy wszystko jest spakowane  😉  Około 23.30 kładziemy się spać. W środę wstaję z Adą około 6.00 i po śniadaniu oczekujemy przyjazdu Angeliki i Błażeja. Właśnie z nimi spędzimy prawie cały dzień w trasie. Ruszamy około 8.30 przez większość trasy jedziemy w słońcu i w głowie kołaczą myśli by jednak pogoda się zmieniła. Biec w taki upał przez 115 kilometrów? W Krakowie zatrzymujemy się na ciepły posiłek i wjeżdżają falafele z frytkami. Po drodze wpadamy jeszcze do Lidla po tony jedzenia na najbliższe dni. Gdy na trasie pojawiają się zarysy gór od razu robi mi się przyjemniej. Ilekroć bym nie jechał w góry zawsze pojawia się uczucie, które jest trudne do opisania. Coś sprawia, że uśmiecham się w myślach i wszystko jest przyjemniejsze, lepsze, doskonalsze. Przed godziną 21.00 dojeżdżamy do miejscowości Smolnik, w której będziemy wypoczywać  😉  przez kilka najbliższych dni. W domku, w którym mamy nocleg są już Olga, Piotr i Sławek, którzy dojechali przed nami. Rozpakowujemy rzeczy i idziemy rozglądnąć się po najbliższej okolicy. Domki znajdują się przy strumieniu, który po biegu może okazać się zbawienny przy regeneracji  😀  Jeszcze tylko kolacja z makaronem w roli głównej i można się ułożyć do snu  😀  Kolejny dzień rozpoczynamy od wycieczki do schroniska po drodze mijając cerkiew, którą odwiedzamy lustrowani przez miejscową ludność  😉  Świetnie jest gdy podczas wyjazdów biegowych można przy okazji zobaczyć ciekawe miejsca, pobieżnie poznać miejscowe tradycje i budowle. W godzinach popołudniowych jedziemy odebrać pakiety startowe, dziewczyny z chłopakami zostawiają najpotrzebniejsze rzeczy na przepaki. Spotykam Krzyśka z Vege Runners, chwilę gadamy. Po odbiorze pakietów robimy kilka zdjęć pamiątkowych i w drodze powrotnej u większości z nas "coś pęka". Dopiero teraz dociera do nas, że już nie ma odwrotu, napięcie rośnie do granic wytrzymałości. Staram się reagować spokojnie, ale wewnętrznie jestem spięty. Świadomość, że do startu coraz mniej czasu, przytłacza. Dziewczyny potrzebują samotności, każdy odreagowuje napięcie na swój sposób. W głowie kołowrotek emocji. Kolejne posiłki to głównie makarony z tofu, ciecierzycą, soczewicą. Uzupełniam tłuszcze jedząc awokado, orzechy, słonecznik. Każdy dzień rozpoczynam od owsianki z suszonymi owocami. Wszyscy się dziwią, że można tyle zjeść. Przez ostatnie 2 tygodnie zwiększyłem ilość spożywanych kalorii przybierając pewnie 2 kilogramy na wadze, ale w tym biegu moja waga jest bez znaczenia. W czwartek wieczorem już zaczynam wstępnie pakować potrzebne rzeczy na bieg. Ada z Angeliką i Błażej ze Sławkiem przygotowują się już na tip top do startu przecież o 3.00 nad ranem ruszą w trasę. Od 1.30 w domku krzątanina i nerwówka po krótkim śnie. Mam stres jakbym sam miał za chwilę startować. Po 2.00 żegnam dziewczyny i chłopaków życząc powodzenia. Na start zawozi ich Piotr, a ja kładę się spać i wstaję za 2 godziny. Od napięcia nie dało się spać, normalnie funkcjonować. Przeżywam ich start niemiłosiernie, krzątam się. Staram się odpocząć, ale to tylko chwilowe drzemki. Ostatecznie wstaję po 7.00, przygotowuję śniadanie, staram się czymś zająć galopujące myśli. Przez słaby zasięg w Bieszczadach mamy utrudnione monitorowanie wyników. Jednak wiemy, że chłopacy spisują się rewelacyjnie, a dziewczyny wyśmienicie. Jem mało wyszukany obiad czyli makaron z tofu i cieciorką z sosem pomidorowym. Nie mam już ochoty na większe wysilanie się przy przygotowywaniu posiłku. Cały dzień mocno się nawadniam. Biorę prysznic by się odświeżyć. Z Piotrem na przemian okupujemy WC. Przed wyjściem staję przed lustrem, patrzę sobie w oczy i w myślach mówię, że zrobię to, pokonam ten dystans  😀  Już zresztą od kilku dni się nakręcam, motywuję, wizualizuję ten bieg.         Około 15.00 jedziemy po chłopaków, którzy niedługo mają być na mecie. Zabieramy już wszystkie rzeczy gdyż na miejscu będziemy oczekiwali na nasz start. Przed wyjazdem jeszcze na szybko wciągam placek owsiano-bananowy z powidłami. Jest gorąco, szukamy cienia przy strumyku i czekamy. Wbiegają chłopaki z bardzo dobrym czasem i w świetnej  kondycji. Gratulacje!!! Sławek opowiada, że trasa jest bardzo ciężka i nie wie jak dziewczyny to przeżyją. Dzwoni Michał, że dziewczyny nie zdążą. Później dzwoni Ada, że są bardzo zmęczone i nie dadzą rady przybiec na czas. Załamka  😞 Zaczepia mnie Vegenerat i zaprasza na jedzenie po biegu, ale odpowiadam coś nieskładnie. Jestem rozbity informacją, że nie zobaczymy dziewczyn przed naszym startem. Siedzimy w cieniu. Na kilka minut przed limitem na mecie nie ma jeszcze ponad 300 par!!! Nagle Błażej zauważa biegnące dziewczyny, jesteśmy w szoku. Wbiegają na metę na 4 minuty przed limitem. Chce mi się ryczeć ze wzruszenia. Teraz nie myślę zupełnie o moim starcie za kilka minut. Ściskam Angelikę, wycałowuję Adę, gratuluję. Ciągle nie dowierzam, że miały siłę by pokonać ten morderczy dystans w upale. Dziewczyny wyglądają jakby za chwilę miały się rozpaść, są wykończone, ale ogromnie szczęśliwe. Trasa i warunki porządnie je sponiewierała. Wpadam w euforyczny stan. Z Piotrem idziemy na miejsce startu. Po drodze spotykam Banana, który życzy powodzenia i krzyczy "vege siła, vege moc", uśmiecham się, jest mi lżej niż jeszcze pół godziny wcześniej. Emocje związane z biegiem dziewczyn i chłopaków opadają. Teraz jest mój czas, nasz czas  😀  Z Piotrem ustawiamy się w pierwszym rzędzie by nie musieć na podejściach wlec się "w ogonie"  😀  Po krótkiej odprawie i przedstawieniu trasy czekamy na start. Cisna, 19.15 po strzale organizatora ruszamy, słyszę ponownie Banana krzyczącego "Vege Runners", przybijam piątki z Adą, Angeliką i Błażejem. Biegniemy asfaltową drogą spokojnie, po niecałych 2 kilometrach skręcamy szutrową drogą w las i zaczyna się pierwsze strome podejście na Łopiennik, następnie długi zbieg. Jesteśmy cały czas podbudowani biegiem dziewczyn i często o tym rozmawiamy na trasie. To nas nakręca,ich walka do końca dała nam kopa. Około 10 kilometra biegnę za innym biegaczem i słyszę byśmy zawracali bo trasa biegnie inaczej. Ciekawe ilu przed nami już tutaj pomyliło trasę? Włączam czołówkę. Mijamy murowaną cerkiew i ponownie zaczyna się wspinaczka na szczyt Korbania. 23 kilometr to pierwszy punkt z wodą w Górzance. Jest parno, dobrze, że jest już wieczór i słońce już chyli się ku zachodowi. Szybko uzupełniam wodę i biegniemy dalej przez wieś Wołkowyja do punktu odżywczego w Polańczyku na 33 kilometrze gdzie w hotelu Skalny można się posilić. Ostatnie kilometry do tego punktu biegło się ciężko. Po zjedzeniu kilku kawałków pomarańczy, chlebka daktylowego z orzechami, kremu z ziemniaka i wypiciu herbaty i coli ruszamy dalej. Teraz już z nowymi siłami, od razu czuć więcej energii. Następne podejścia wchodzą w miarę gładko. Oglądam się i widzę za sobą sznur światełek. Śmieję się do Piotra i mówię, że lepiej niech inni nie wiedzą jakim jestem przewodnikiem  😉  Kolejne kilometry to liczne przejścia przez strumyki, szukanie kamieni by nie brnąć wodą, przeskakiwanie drzew, przechodzenie pod zwalonymi drzewami, istny tor przeszkód. Piotr stwierdza, że to Runmageddon. Dalej biegniemy łąkami z bardzo wąskimi ścieżkami. Cały czas jest ciepła noc, ale wody starcza nam zawsze od punktu do punktu. Około 50 kilometra jest kolejny punkt Myczków gdzie nabieramy wody i piję colę. Wolontariusze mówią nam, że przed nami było już około 150 biegaczy. Jednak nie mamy się martwić bo oni niedługo skończą bieg gdyż biegną zbyt szybko, a my biegniemy oszczędnie nie męcząc się. Piotr stwierdza, że biegniemy za szybko i na drugi dzień to się odbije na naszym dalszym tempie. Zjadam żel energetyczny jedyny w tym biegu chyba bardziej dla zasady niż z potrzeby. Robi się jasno, wyłączam czołówkę. W tym momencie gubimy trasę, biegniemy z chłopakiem z Bielska Białej i gdy widzimy, że długo nie ma żadnych oznaczeń zawracamy. Niestety tracimy około 20 minut na powrót na właściwą trasę. Dopiero teraz zauważamy oznaczenia, które były zasłonięte przez maszyny do wycinki drzew. Trzeba nadrabiać stracony czas. Dobrze, że jest z górki więc ponownie mijamy kilku zawodników, których wcześniej wyprzedzaliśmy. Na trasie pojawiają się 2 duże psy, ale na szczęście tylko przechodzą obok nie zwracając na nas uwagi. Około 60 kilometra pojawia się przeszkoda. Wysoki płot, który trzeba pokonać przy pomocy drabiny z półmetrowym rozstawem szczebli  Pokonanie tej przeszkody nie jest proste na zmęczonych już nogach  😉  Następnie fajny zbieg prosto do kolejnego punktu odżywczego Natura Park w Stężycy. Punkt ten jest równocześnie przepakiem więc do plecaka ładuję bułki, chłodzę kolana sztucznym lodem, zabieram kolejny chlebek daktylowy. Przepaki są wydawane bardzo sprawnie. Już z daleka pytają o numer i gdy dobiegam już jest gotowy worek. Na punkcie zjadam 2 miski ryżu z musem jabłkowym, pomarańcze, rodzynki, wypijam colę, nabieram wodę i ruszamy dalej. Przed nami najtrudniejsza część biegu. Po każdym punkcie odżywczym Piotr mówi byśmy chwilę maszerowali by przyzwyczaić nogi więc słucham doświadczonego ultrasa. Wspinamy się na Berdo, jeszcze jest w miarę luz w nogach. Około 75 kilometra jest długi ponad 2 kilometrowy zbieg i tutaj już uważam na nogi, "czwórki" są mocno eksploatowane i każdy zbieg zaczyna boleć  😉  Po zbiegu jest punkt z wodą przed Honem, nabieram wody, piję colę i polecany przez wolontariuszy izotonik, zjadam bułkę z twarożkiem ze słonecznika. Znowu zaczyna się wspinaczka, najpierw na wyciąg, później nadal do góry  😜  Te podejścia wchodzą mi dosyć fajnie. Piotr mówi, że podejścia łykam niemożliwie szybko. Po kilku kilometrach docieram do punktu Żubracze, dobiegając słyszę oklaski. Krzyczę, że jest "srogi wpierdol" co kibice kwitują śmiechem. Jest skwar, słońce nas nie oszczędza. W myślach pojawia się pytanie"daleko jeszcze?" Od tego punku pozostały 33 kilometry i 1664 metry przewyższeń do mety  😱  Wolontariuszka pyta czy jestem z Vege Runners, odpowiadam, że tak. Uśmiecha się i życzy powodzenia. Uzupełniam wodę, jem rodzynki, łykam shota magnezowego i ruszamy. Znowu pod górę. Nieeeee!!!! O dziwo sił mam sporo i wszystkich wyprzedzam. Wspinanie na masyw Hyrlatej to była rzeźnia. Ten odcinek był tak zabójczy, że 3 kilometry pokonywało się w godzinę. Na górze oglądam się, czekam i nie widzę Piotra. Ruszam, najwyżej poczekam na niego na punkcie. Biegnę sam. Szukam oznaczeń by się nie zgubić. Biegnę przez tereny jakie pamiętam z Łemkowyny, staram się poruszać ostrożnie by nie utonąć, koleiny z wodą trudno ominąć, próbuję robić to tak by nie wciągnęło mnie błoto. Czuję otarcie na palcach przez to, że stopy są mokre. Szutrową drogą dobiegam do punktu Solinka na 91 kilometrze. Nabieram wody, piję colę, zjadam bułkę z fasonellą. Ponownie po posiłku wracają siły. Rozglądam się za Piotrem, czekam. Niestety go nie widzę  😟  Ruszam prosto i z oddali widzę rolnika machającego ręką i coś krzyczącego. Po chwili słyszę "do lasu" i widzę, że wskazuje mi drogę. Zawracam, dobrze, że pomyliłem drogę tylko na chwilę. Teraz dopiero trafiam na oznaczenia, moja czujność już szwankuje. Ponownie wspinanie się, obym tylko się nie zgubił. Mozolnie i miarowo pnę się w górę, mijam biegacza, zagaduję czy idę prawidłowo. Odpowiada, że tak. Ufff, ulżyło mi, oznaczeń trasy jest teraz trochę mniej. Wzruszam się, że dotarłem tak daleko i czuję, że mam sporo sił i sobie poradzę. Mijam sporo biegaczy przede mną. Gadam z niektórymi, klepię w ramię, wspieram. Mówią, że fajnie widzieć kogoś z taką świeżością. Gdy wspominam, że pobiłem najdłuższy swój dystans dwukrotnie jeden stwierdza "osz Ty wariacie". Przemierzam szlak graniczny do Przełęczy nad Roztokami. Na trasie pojawia się niespodziewany kibic-biegacz zachęcający do biegu i walki. Pytam się "czy zdążę?", odpowiada, że spokojnie  😀  Jest pięknie, cieszę się. Jednak wiem, że nie mogę teraz popełnić żadnego błędu. Już nie ma czasu na wątpliwości, jestem tylko ja i góry, łzy cisną się do oczu. Odganiam je, muszę być skupiony i silny. Długi zbieg, który już strasznie boli i masakruje nogi. Coraz więcej kibiców, zachęcają, klaszczą. Pani robiąca zdjęcia mówi o pieczonych ziemniakach. Tak, pragnę ich teraz  😀  "Będę je jadł", z tą myślą zbiegam do punktu w Roztokach na 104 kilometrze. Na punkcie widzę Piotra z Vege Runners, który pyta mnie o trasę, chwilę rozmawiamy, robi mi zdjęcia. Zjadam pieczone ziemniaki, co za rozkosz, uzupełniam wodę, wypijam colę i ruszam dalej. Cholera, ponownie pod górę, wspinam się na Okrąglik. Aby nie było za łatwo zaczyna padać, wiać, burza szaleje. Gałęzie uginają się. Podczas ulewy nie widzę nic na odległość 3 metrów, z nieba leci ściana wody. Boję się by na końcówce się nie zgubić, napieram wśród lejącej się z góry wody, momentalnie jestem cały przemoczony. Jest mi zimno, cały zaczynam się telepać. Zęby uderzając i zgrzytając o siebie grają demoniczne melodie. Czuję się okropnie, ale wiem...Właściwie to nic nie wiem. Czuję, że dotrę do mety. Nagle staję przed rozwidleniem dróg i ogarnia mnie panika. Oznaczenia pogięte przez deszcz i wiatr. Masakra!!! "Nie zgub się, wybierz dobrze" myślę trochę panicznie. Z tyłu słyszę głos. "Czy oszalałem? Mam omamy?" Pod drzewami stoi chłopak w pelerynie i mówi bym biegł czerwonym szlakiem przez Jasło do Cisnej. Podążam jego wskazówkami, mokre zbiegi pokonuję bardzo ostrożnie. Mijają mnie biegacze, przepuszczam wszystkich, po prostu chcę spokojnie dotrzeć na metę. Już rozmawiam z bardziej doświadczonymi zawodnikami o kolejnych planach, jeden stwierdza, że jestem "niezłym kotem" skoro to mój debiut na takim dystansie. 2 kilometry przed metą słyszę muzykę więc podążam za nią, idę ku niej  😀  Myślę czy ktoś przyjedzie po mnie? Widzę schodki i kładkę przecinającą strumyk. Widzę znajomych, unoszę ręce. Podchodzę do Błażeja i mówię, że to była "bułka z masłem"  😉  Biegnę z Adą ostatnie metry, kibice klaszczą. Na 3 metry przed metą padam na ziemię i robię pompki by sprawdzić czy jeszcze mam siłę. Wszyscy liczą głośno do 10 pompek, a ja robię ich jeszcze 5 wstaję i przekraczam metę. Ada zawiesza mi medal na szyję. Zrobiłem to, pokonałem tę trasę, pokonałem swoje słabości, jestem ultrasem!!! Jeszcze sporo czasu musi minąć bym uwierzył, że tego dokonałem. Dzwoni Michu, nie umiem nic odpowiedzieć. Pytam o Piotra, mówią, że zwieźli go bo dopadła go burza i organizator postanowił zatrzymać resztę na punkcie do czasu poprawy pogody. Wszyscy mi gratulują, przybijam piątki ze znajomymi i gratuluję mijanym, poznanym zawodnikom na trasie. Jem ryż z warzywami, robimy zdjęcia. To się wydarzało naprawdę, przeżyłem to  😀  Powrót do domku, kąpiel, rozgrzewanie się, jedzenie, potrzebuję dużo jedzenia. Nocny sen jest rwany bólami nóg, zejścia ze schodów w domku tylko tyłem. Niedzielny powrót do domu to śmiech na każdym postoju. Ludzie się na nas patrzą jak na inwalidów, którzy wykonują śmieszne, pokraczne ruchy  😀  Droga powrotne to oczywiście wspomnienia z pokonanej chwilę wcześniej trasy. Po drodze we Wrocławiu zjadamy jeszcze wegańskie klopsiki z kaszą i frytkami. Wieczorem około 21.00 docieramy do domu. Piękny to był wyjazd, srogi wpierdol na trasie  😉  Mnóstwo emocji, często skrajnych. Euforia zmieszana z rozpaczą. Niezapomniane chwile, świetna, niepowtarzalna atmosfera. Rzekłem  😀  Kolejne plany już kiełkują w głowie.
Ps. Całusy i uściski dla wszystkich, którzy dobrze życzyli, wspierali, kibicowali. Jesteście kochani  💓
Ps2. Cała ekipa wyjazdowa na zawsze w moim sercu, uwielbiam Was, kocham 💓
Ps3. Olga dzięki za zdjęcia i filmiki
Ps4. Dzięki dla ekipy Vege Runners za wsparcie i kibicowanie
Czas: 22:25:11



















2 komentarze:

  1. Cała przyjemność po mojej stronie :) Jeszcze raz wielkie gratulacje ,jest moc :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Vege Robak. Run For Fun , Blogger