października 31, 2020

V Chodzieska ZaDyszka, Chodzież, 04.10.2020

V Chodzieska ZaDyszka, Chodzież, 04.10.2020

                                                     

                                                   "W końcu można biegać"

           W tym roku wszystko wywróciło się do góry nogami w biegowym świecie. Jeszcze kilka tygodni przed startem było zapisanych mało biegaczy i rozważano odwołanie imprezy. We wrześniu jednak biegacze lawinowo zaczęli się zapisywać i limit 250 osób został osiągnięty. Akurat krótko przed biegiem miałem zaplanowany wyjazd w góry podczas, którego było sporo wędrówek i biegania. 146 kilometrów i 6800 metrów przewyższeń przez kilka dni zostanie w nogach, a masa wspomnień i pięknych widoków zostanie w głowie na dłużej. Od początku nie miałem planu na bieg i ostatecznie zdecydowałem się na żywioł. Dzień wcześniej odbywał się "Chodzieski dzień bez samochodu"podczas, którego był przejazd ulicami miasta i zwrócenie uwagi na sytuację rowerzystów na drodze. Przy okazji odebrałem pakiet startowy. Podczas całej zawieruchy zmianie uległa również trasa. Nie została wydana zgoda na bieg ulicami miasta więc całość zostanie przeprowadzona na 2 pętlach do około jeziora. Rano śniadanie i kilka kilometrów na miejsce startu. Od lutego nie widziałem tylu biegaczy w jednym miejscu. To właśnie wtedy odbywały się ostatnie zawody biegowe na jakich byłem. Fajnie jest, cieszy mnie, że można pogadać, pośmiać się, poczuć atmosferę zawodów biegowych. Brakowało tego w ostatnich miesiącach. Przed biegiem jeszcze wspólne zdjęcia, zbicie piątek i punktualnie o 11.00 ruszamy. 

                                                     "Dobre złego początki"                       

           Ustawiam się blisko tych, którzy chcą biec poniżej 45 minut. Grzechu, Sroczka, Kamil, Migdał, gdzieś w pobliżu są jeszcze Dominik i Marek. Pierwszy kilometr w tłumie, drugi także, około 4 kilometra już jest swobodniej. Biegnie się w miarę spokojnie, konsekwentnie i miarowo. Rozmawiam, śmieję się. Pierwsze 5 kilometrów mija gładko. Nadspodziewanie. Jednak na 6 kilometrze czuję, że lekko nie będzie, oddech przyspiesza, nogi słabną. Jeszcze mam nadzieję wykrzesać trochę sił. Przez chwilę chcę poczekać na Adę by zobaczyć jak radzi sobie na trasie. Jednak naiwnie wierzę, że odzyskam siły i jeszcze zdołam przyspieszyć. Przed punktem z wodą przy plaży jeszcze mam w zasięgu wzroku tych, z którymi rozpocząłem bieg. Biorę łyka wody, jest mi gorąco, pogoda iście nie dająca poznać, że jest październik. Po minięciu Łazienek zaczyna się długa prosta, pozostały 2 kilometry. Dogania mnie Karolina, która na mecie mówi, że starała się dogonić "różową sukienkę", i mija. Kilkaset metrów przed metą jest ostra rywalizacja wśród kobiet. Zachęcam je do wykrzesania resztek sił dopingując do przyspieszenia. Ostatnie 2 zakręty w prawo i dobiegam do mety. Michał przybija pionę. Odbieram medal i czekam na resztę znajomych, którzy co chwilę wbiegają na metę. To był mój najszybszy bieg od dawna i najlepszy czas na 10 kilometrów na tym dystansie. Poprzedni pamięta jeszcze czasy początków biegania czyli roku 2016. Jednak dystans ten pokonywałem już szybciej podczas półmaratonu  😉  Po biegu jeszcze rozmowy, gratulacje i spostrzeżenia wymieniane ze znajomymi. Ada również pokonała ten dystans w rekordowym czasie. Sprawdzamy szybko wyniki i biegniemy jeszcze w deszczu na leśny 10 kilometrowy trening 😊  Z biegu jestem zadowolony. Pewnie gdybym zrobił kilka szybszych treningów i odpoczął należycie to byłoby o wiele lepiej. Jednak takie sprinty to zdecydowanie nie jest to co mnie kręci. Rano czytam lokalny portal internetowy i widzę, że Michu zdobył kilka nagród. Czym prędzej spieszę z telefonicznymi gratulacjami  😊  Jak zwykle podium obsadzili również Halinka, Roman, Norbert. Świetnie było ponownie spotkać się w tak licznym gronie. Mam jednak uzasadnione obawy, że to były ostatnie zawody biegowe w tym roku. Jeszcze będzie lepiej...Ta myśl mnie krzepi.

Czas: 45:49





Brak komentarzy:

lipca 30, 2020

Zawody XC, Chodzież, 12.07.2020

Zawody XC, Chodzież, 12.07.2020


"W sekund 5"

          Plan by zapisać się na zawody rowerowe w moim mieście był już dawno. Niestety wszystko wyhamowało i większość imprez została odwołana przez koronawirusa. To samo spotkało czerwcowe zawody w Chodzieży. Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Gdy sportowe wydarzenia odżyły  i zawody mogły się odbywać z wieloma ograniczeniami i zasadami bezpieczeństwa organizatorzy nie pozwolili na długie oczekiwania. Nad zapisaniem zastanawiałem się pewnie 5 sekund by nie zdążyły pojawić się żadne wątpliwości. Co prawda moje treningi rowerowe to zupełna rekreacja i raczej w ostatnim czasie trenażer z braku czasu to wcale się tym nie przejmowałem. Miałem co prawda ambitny plan częściej trenować, ale z braku czasu skończyło się na jednym razie podjazdów, który notabene mnie trochę wykończył  😉 Poza tym trening ten był od razu po długim wybieganiu więc lekko nie było. Oczywiście gdy tylko się zapisałem to na liście startowej nie mogło zabraknąć Ady. Zawody te potraktowaliśmy jako uzupełnienie treningu przed zbliżającym się biegiem na 100 kilometrów. Takie urozmaicenie to świetna odskocznia od cotygodniowych długich wybiegań. Przy okazji miałem nadzieję, że porządnie mnie przeora podczas jazdy na górkach. W dniu zawodów owsianka na śniadanie i odpowiednio wcześniej wyjechaliśmy rowerami na miejsce startu. Po około 5 kilometrach byliśmy na miejscu i od razu zaskoczenie. Specjalnie dla nas zostały przygotowane szaszłyki i wegańskie batony. Pięknie  😃  Od razu zrobiło się miło, a to dopiero początek niespodzianek. Rekonesans trasy i już jestem zmęczony. Niby pętla liczy tylko 4 kilometry, ale nie ma na niej mowy o nudzie. Trasa bardzo interwałowa, raz podjazd, zjazd i ponownie podjazd. Miejscami zjazdy takie, że miałem wrażenie, że będę na nich sprowadzał rower 😋
                                              
                                                 "Do szaleńców świat należy" 
 
         Ada start ma o 10.30 więc ustawia się na wyznaczonym miejscu. Kobiety wystartowały na trasę z mło(dzikami). Jak patrzyłem jak niektórzy fruwają na zjazdach to uśmiechałem się z politowaniem nad moim marnym losem, który wkrótce mnie czeka  😉 Po zawodach Ada zadowolona, opowiadała, że jechała w swojej własnej kategorii. Wygrała niezawodna Daria. W oczekiwaniu na start trochę mnie wyziębiło gdyż stałem w cieniu. Jednak czułem, że za chwilę temperatura mojego ciała diametralnie się zmieni i będę płonął. Gdy ustawiam się na starcie i rozglądam się ilu zawodników startuje w mojej kategorii to przez chwilę zastanawiam się "co ja tutaj do cholery robię?" Jednak szybko reflektuję się i przypominam sobie, że tego dnia będzie liczyła się dobra zabawa. Jak wszyscy wystartowali to mam wrażenie, że jadę w zwolnionym tempie, a reszta niczym Struś Pędziwiatr pozostawiła tylko za sobą kurz  😊 Na pierwszym podjeździe słyszę Darię, że mam myśleć tylko o szaszłykach na mecie. Taka motywacja mnie dopinguje i sprawia, że jest lżej, a przynajmniej milej się robi na myśl o mecie. Już na samym początku trasy zauważam, że będę rywalizował głównie z dwoma zawodnikami, którzy jadą moim tempem. Z początku mnie wyprzedzają, ale po pierwszej pętli dopadam ich i mijam. Jeszcze tylko pytam mijanego zawodnika czy ma problemy z rowerem, odpowiada, że raczej z kondycją. Niestety nie pomogę w takiej sytuacji  😉 Jakoś w połowie drugiego okrążenia zaczynają dublować mnie najszybsi. Przepuszczam wszystkich grzecznie. Gdzieś na trzecim okrążeniu na podjeździe Romek krzyczy bym cisnął, a ja ze zmęczenia podprowadzam rower. Romek kwituje to bym rzucił rower i biegł to lepiej na tym wyjdę  😋 Jeszcze mam w pewnym momencie ubaw z siebie gdy chcę zredukować przerzutki by jechało się lżej, a tu zonk...koniec...już lżej nie będzie  😊 Kończąc trzecie okrążenie pytam jeszcze czy oszczędzono mnie i mogę kończyć zawody? Jednak okazuje się, że lider jeszcze nie ukończył zawodów więc moja walka będzie trwała dalej. Na czwartym okrążeniu już właściwie jest mi wszystko jedno i zastanawiam się czy są zawody dla świrów, które trwają przynajmniej dobę. Jadę i właściwie nie wiem, w którym momencie pętli jestem. Odpływam i czuję, że mógłbym już tak jeździć do nocy. Na zawodach biegowych takie uczucie ogarnia mnie po przekroczeniu 50 kilometra. Jednak kończąc 4 pętle kończę zawody gdyż zwycięzca jest już na mecie po 6 okrążeniach. Cieszę się, że dojechałem w jednym kawałku i mogłem sprawdzić i przekonać się jaka to wymagająca dyscyplina. Na 4 okrążeniach zrobiłem około 360 metrów przewyższeń, a czułem jakbym machnął przynajmniej 3600 metrów. Oczywiście czym prędzej ruszyłem po długo wyczekiwane i zasłużone szaszłyki. Bardzo mi się podobały zawody, trasa świetna choć w czasie jazdy ją trochę przeklinałem. Wiele podjazdów, zjazdów, korzeni, ostrych zakrętów robiły robotę i sprawiły, że lekko nie było. Ada swój start skomentowała słowami "Dzisiaj zostałam Grażyną kolarstwa górskiego i bardzo mi z tym dobrze". Prawidłowa postawa bo należy czerpać radość z każdej czynności, która sprawia frajdę. Większość pojęć rowerowych: single tracki, heble, piasty nadal jest mi obca, ale nie zmienia to faktu, że jest to bardzo wciągający sport i jednocześnie bardzo wymagający. Tylko ciężkimi treningami można podjąć próbę rywalizacji. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa i gdy tylko będzie okazja to ponownie ruszę na trasę by poczuć adrenalinę, wolność, radość. Aktywność mnie szalenie nakręca i od razu czuję, że żyję. Niby tylko niewielki wysiłek, a poprawia samopoczucie i morale wzrasta. Cieszyło mnie, że spotkałem mnóstwo znajomych, których widuję często oraz tych długo niewidzianych. Łukaszu, Dario i reszta ekipy robicie to świetnie i nie przestawajcie. Liczę, że na kolejne zawody przygotujecie trasę, która mnie sponiewiera. Powrót do domu i odpoczynek, a emocje jeszcze długo pulsowały rozedrgane. Na zakończenie dnia jeszcze oglądnąłem dokument "Tragiczni" o świrach jeżdżących na "ostrym kole". Świetna zajawka, która spuentowała ten szalony dzień. 
 






 
Brak komentarzy:

listopada 24, 2019

Łemkowyna Ultra Trail 150 km, 12.10.2019, Krynica Zdrój-Komańcza

Łemkowyna Ultra Trail 150 km, 12.10.2019, Krynica Zdrój-Komańcza
                                        
                                        "Nadejszła wiekopomna chwila"

         To była miłość od pierwszego spotkania. Gdy tylko pobiegłem na trasie 48 kilometrów to już wiedziałem, że będę chciał wrócić ponownie na te szlaki. W zeszłym roku zwiększając dystans pobiegłem 70 kilometrów. Gdy ponownie zostały otwarte zapisy na jeden z moich ulubionych biegów od razu pojawiła się myśl by pobiec koronny dystans. Oczywiście były obawy i wątpliwości. Trzeba było przekonać jeszcze kogoś do tego szaleństwa. Wiele biegów na treningach upływało na rozmowach o podjęciu wyzwania. Ostatecznie na bieg zapisali się oprócz mnie Ada i Michał. Chyba wszyscy byliśmy trochę przerażeni i niepewni co może na nas czekać na 150 kilometrowej trasie z prawie 6000 metrami przewyższeń. Zapisy na biegi górskie przeważnie rozpoczynają się z 9-10 miesięcy wcześniej i trzeba wszystkie starty poukładać w logiczną całość by przez cały sezon mieć siłę i energię na bieganie. W końcu Michał stwierdził, że po całym sezonie nie będzie w stanie się przygotować na takie wyzwanie. Na placu boju pozostała Ada i ja. Noclegi załatwione w tym samym miejscu co w poprzednich latach więc pozostało się tylko przygotowywać. Wiele godzin było przeznaczone na bieganie w trudnym, pogórkowatym terenie, podbiegach, dodatkowo treningi rowerowe, basen i pływanie w jeziorze w każdych warunkach. Na miesiąc przed biegiem jeszcze wpadły ostatnie długie zawody przygotowawcze i czułem, że forma jest dobra. Jeszcze tylko testy sprzętu, jedzenia na trasie, obmyślenie taktyki. Mentalnie i fizycznie byłem gotowy. Z sielanki wybiła mnie aura, która w głównej mierze mogła rozdawać karty podczas biegu. Prognozy były fatalne, padający od 2 tygodni deszcz i zapowiadane niskie temperatury szczerze mnie przerażały. Mocno obawiałem się hipotermii gdy organizm będzie już wycieńczony długim wysiłkiem i termoregulacja będzie upośledzona. Na 3 dni przed wyjazdem prognozy się poprawiają i cieszy mnie to niezmiernie. Optymizm ponownie wraca i już wiem, że ciężko będzie mnie zatrzymać bym nie podołał wyzwaniu. W środę pakuję najpierw wszystkie rzeczy potrzebne w wyposażeniu obowiązkowym, a następnie resztę. Wszystkiego biorę trochę więcej niż potrzeba, ale w razie zimnych nocy to może uratować życie 😉  W czwartek około 5.00 rano rozpoczyna się długa podróż. Przystanek w wrocławskiej Ikei trochę rozczarowuje gdyż jeszcze nie wydają opcji obiadowych więc trzeba się ratować śniadaniem, które powinno dać energię do wieczora. W Krośnie jesteśmy około 17.00, odbieramy pakiety po skrupulatnym sprawdzeniu wyposażenia obowiązkowego. Lista jest bardzo długa, ale wolontariusze starają się by wszystko przebiegało w miłej, bezstresowej atmosferze. Gdy odbieram pakiet dopiero do mnie dociera, że za kilkanaście godzin będę stał na starcie przed 150 kilometrowym biegiem. Cały czas się do tego przygotowywałem, ale gdy spojrzałem na numer startowy to uświadomiłem sobie, że to dzieje się naprawdę 😉  Kilka zdjęć pamiątkowych, przygotowanie bułek z cieciorellą i rzeczy na przepak. Rozmowy z zawodnikami, którzy także podejmą się wyzwania. Przepak gotowy i oddany więc można jechać już do miejsca noclegu. Ponownie jest to Ostoja Karlików, która świetnie się sprawdziła podczas poprzednich wyjazdów. Po przyjeździe jeszcze tylko przygotowanie drewna do kominka, kolacja z pysznym makaronem z warzywami i zasłużony odpoczynek. Staram się spać jak najdłużej bo wiem, że to będzie miało bardzo duże znaczenie drugiej nocy na trasie. Rano jeszcze korzystając z okazji, że nocleg mamy bardzo blisko punktu w Przybyszowie idziemy do niego i przy okazji wchodzimy na wzniesienie, z którego będziemy zbiegać po 137 kilometrze. Na razie tego nie ogarniam 😜  Widok przepiękny, słoneczny, jesienny dzień, góry i drzewa malowane jesiennymi barwami. Normalnie sielanka i nic nie zwiastuje tego co wkrótce nadejdzie 😉  Jedziemy jeszcze na metę w Komańczy by zobaczyć ją chociaż raz w razie niepowodzenia. Jednak te myśli odrzucam i nie dopuszczam ich do głowy. Po przyjeździe pakowanie plecaka i przygotowanie niezbędnych rzeczy. Kolejny posiłek tym razem makaron z tofu i warzywami, wcześniej wjechał ryż z powidłami, daktylami i cynamonem, rano rządziły płatki z orzechami i bananem. Mam wrażenie, że jem bez przerwy. Pewnie trochę ze stresu, ale głównie chcę być nasycony i nie odczuwać głodu podczas biegu. Jeszcze umawiamy się z Magdą, która również biegnie ten sam dystans i ma nocleg w domku obok nas. Po 20.00 wyjeżdżamy do Krynicy i ...zaczynają się przygody. Nawigacja prowadzi dziwną trasą przez las, wertepy. Nawet żartujemy, że nawierzchnia jest jak na trasie biegu i nagle...Szok!!! Trafiamy na oznaczenia trasy biegu. Koniecznie trzeba zawrócić i znaleźć inny dojazd. Jakoś pokonujemy wszelkie nierówności i wracamy do punku wyjścia. Nawet nie chcę myśleć co by było gdybyśmy się zakopali i utknęli. Resztę trasy pokonujemy już drogami asfaltowymi, ale nie bez przygód. Najpierw przed samochodem pojawia się zając, następnie lis, a na koniec sarny spacerujące spokojnie ulicą, które nie zdają sobie sprawy, że bardzo niewiele brakowało by zakończyły żywot pod kołami. Dalsza podróż mija na opowieściach o przeszłych biegach, planach na kolejne i próbie snu. Tablica z napisem Krynica Zdrój przynosi ulgę. Po przygodach z dojazdem na miejsce startu bieg na 150 kilometrów wydaje się spacerkiem 😉 Jeszcze spotykam Michała z Vege Runners z Beatą i życzymy sobie powodzenia. Po okazaniu dowodu wchodzę do strefy startu. Kilka rozmów z biegaczami i trzeba znaleźć sobie miejsce w tłumie bym nie zgubił Ady. Czy mam obawy, wątpliwości? Wydaje się mi, że wiele czasu poświęciłem na przygotowanie się do tej chwili. Rozgrywałem to w głowie na wiele sposobów, mam kilka planów gdy będą trudności na trasie. Jestem gotowy i pewny siebie. Oczekuję tylko rozpoczęcia biegu by minął niepokój przedstartowy i chcę po prostu zrobić to po co przyjechałem. Ukończyć Łemko 150 km i zamknąć ten etap. 
                                                
                                                            "Dzień próby"

         Jeszcze tylko ostatnie motywacyjne nakręcenie się, zbicie piony z Adą, odliczanie sekund do startu i punktualnie o godzinie 00.00 ruszam. Początek asfaltem, lekko pod górkę bez pośpiechu. Tak mija półtora kilometra, napięcie spada, w tłumie ciągle szukam wzrokiem Ady. Jestem szczęśliwy, że się zaczęło. Teraz pozostało tylko biec przed siebie i nie ma odwrotu. Wszystkie plany zmieniają się w działanie. Po asfaltowym początku skręcamy w prawo i jest pierwsze podejście. Przed sobą słyszę zawodnika, którego dopadły przebudzone osy i trochę go pożądliły. Nieprzewidywalne sytuacje ciągle potrafią zaskoczyć i wyeliminować z biegu. Biegnę w samej bluzie i na niej mam koszulkę gdyż pogoda jest idealna do biegania, może trochę wieje wiatr, ale nie przeszkadza zbytnio. Na 8 kilometrze doganiamy Magdę, z którą przyjechaliśmy. Biegnie się komfortowo. Około 12 kilometra jest trochę strumyków do przekroczenia. Jednak mam założone zwykłe skarpety biegowe i na nie skarpety wodoodporne i nawet nie odczuwam bym miał mokre stopy, jest mi przyjemnie ciepło. Na kolejnym podejściu oglądam się za siebie i widzę setki świateł z tyłu. Świetny widok i perspektywa, że jest jeszcze sporo osób za nami motywuje. W pewnym momencie przechodząc z pastwiska chcę przejść przez drut i czuję jak po nodze przechodzi prąd. Nieprzyjemne uczucie, ale dostałem kopa na zapęd 😜  Wkrótce docieramy na pierwszy punkt kontrolny i od razu mam ochotę na ciepłą herbatę, która przyjemnie rozgrzewa. Plan jest by jeść na każdym punkcie więc zjadam banany, czekoladę, rodzynki. Mamy ponad 2 godziny zapasu więc jest bardzo dobrze. Do punktu dociera rownież Michał z Beatą, zresztą będziemy się widzieli w dalszej części biegu często. Przez wiatr organizm szybko się wychładza w czasie postoju więc jeszcze tylko herbata i w drogę. Kolejny punkt jest oddalony o ponad 20 kilometrów i trasa bardzo często prowadzi przez błotniste, maziste tereny, na których łatwiej o jazdę figurową niż bieg. Często i gęsto trzeba wejść po kostki w błoto i przez to buty ważą sporo i kolejne kroki są coraz cięższe. Jakby się miało założone dyby lub "betonowe buty"😜  Dodatkowo trzeba pokonać 2 spore góry. Jest to trudny odcinek i by go pokonać trzeba się wysilić. Jeśli dalsza część trasy będzie wyglądała podobnie to masakra. Po 6.00 rana zaczyna świtać i robi się jaśniej. Wielu zawodników wyjmuje telefony i robi zdjęcia wschodu słońca, niebo mieni się ciepłymi barwami. Pięknie jest 😀  Słyszę za sobą wołanie, odwracam się i ...prawie byśmy zgubili trasę. Na szczęście nas zawrócili inni zawodnicy i kontynuujemy bieg już zgodnie z trasą. Biegniemy szutrową drogą i docieramy do punktu w Wołowcu. Od razu zauważam pieczone ziemniaki prosto z ogniska i pochłaniam je z solą jeszcze gorące. Cudo 😀  Pytam o wegańską zupę i ku zaskoczeniu po chwili mam nalany bulion na bazie dyni. Pochłaniam 2 kubki. To chyba biegowy raj. Wszystko smaczne i ciepłe. Najadam się do syta, napełniam softflaski i ruszamy powoli w dalszą podróż. Mamy ponad 3 godziny zapasu. Zaczyna bardzo mocno wiać więc kolejne 20 kilometrów to zmaganie z wiatrem i podejściami. Około 50 kilometra wyprzedza nas Węgier i dopinguje do szybszego biegu. Kilka kilometrów dalej doganiamy go i zostawiamy w tyle.
                
                      "Szatan czeka na swe dziatki w Komańczy"

        Około 55 kilometra Ada robi się senna i zmęczona, po chwili odczuwam to samo i mozolnie wdrapujemy się na górę. Następnie jest z 2-3 kilometry zbiegu i Ada oznajmia, że już ma dosyć. Jej czwórki zaczynają dawać znaki i zbiegi już są bolesne. Mówię, że to minie i później będzie lepiej. Zwalniamy. Wiem, że będą pojawiały się kryzysy i trzeba je przetrwać. Jednak wcześniej zrobiony zapas stopniowo maleje. Następnie jest niemal pionowe zejście i bardzo trzeba uważać, schodzić i wyhamowywać na kolejnych drzewach. Docieramy do punktu na Przełęczy Hałbowskiej. Ponownie herbata, banany, pomarańcze, pomidory są w roli głównej. Trzeba się najeść na kolejne prawie 20 kilometrów. Tutaj spotkamy już kilka osób, z którymi będziemy połączeni praktycznie do końca biegu. Wiele osób mówi, że trasa jest trudna i wymagająca. Do około 75 kilometra jest dobrze. Jednak czym bliżej Chyrowej tym bardziej się dłuży i chciałbym trochę odpocząć. Ostatnie 2 kilometry asfaltem biegnę tanecznym krokiem, serio 😀  Jeszcze mam mnóstwo sił i energii. To dodaje mi animuszu choć Ada patrzy na mnie podejrzliwie. Docieramy na punkt w Chyrowej, który jednocześnie jest przepakiem i można wziąć wcześniej zapakowane rzeczy i jedzenie. Michał z Beatą odpoczywają. Najpierw jednak chcę zjeść i ponownie wpada sporo owoców. W końcu spostrzegam namiot, w którym podają makaron z warzywami. Następnie pomidorowa. Niemal piszczę z rozkoszy. Po kilkunastu godzinach wysiłku najzwyklejsze potrawy cieszą po stokroć bardziej niż na co dzień. Uzupełniam softflaski izotonikiem i kładę się na trawie by odpocząć i rozprostować gnaty. Ada również odpoczywa. Spotykam Wojtka, z którym mijaliśmy się przez wiele kilometrów na zeszłorocznej trasie Rzeźnika Ultra. Wojtek w tym miejscu jednak kończy już bieg. Zresztą wiele osób jest tutaj już zrezygnowana i wyczerpana, a pozostało jeszcze kilkanaście godzin biegu. Przed wyjściem zabieram jeszcze bułki z worka, batony. Stwierdzam, że nie będę się przebierał, Ada bierze moją bluzę gdy zrobi się chłodniej będzie bardzo potrzebna. Jeszcze zjadam kilka owoców, przy których lata sporo os. Podobno przed chwilą kogoś pożądliły i był zmuszony się wycofać z biegu według słów wolontariuszki. Ruszamy w dalszą drogę po krótkim odpoczynku. Biegniemy szutrową drogą, asfaltami i w końcu na górę Chyrową. Jest słonecznie i ciepło, ale na wszelkich otwartych przestrzeniach mam wrażenie, że mnie znosi. Wiatr hula okrutnie i muszę trzymać czapkę by jej nie stracić. Cieszę się, że jest ciepło bo w przypadku deszczu i zimna byłby armagedon. Spotykamy kilka osób, które mówią, że bieg ukończyły dopiero za trzecim podejściem. Bardzo wiele zależy od pogody i ona potrafi rozdawać karty. Przez długi okres napieramy z gościem z Suwałk czyli z bieguna zła..zimna znaczy się 😉  Przez lekarza i fizjoterapeutę miał zakaz startu bo podobno nie miał przebiec nawet 10 kilometrów z rozklekotanym kolanem. Jednak już jest znacznie dalej. Następnie zbiegi po mokrych kamienistych szlakach. Biegnie sporo osób z dystansu 100 kilometrowego i nawet trochę im zazdroszczę, że niedługo ich podróż się zakończy 😉 
                                              
                                              "Szeptucha i Cergowa"

        Próbuję sobie przypomnieć jak mówi się na kobiety, które zajmują się leczeniem, ziołolecznictwem. Ada podpowiada. Szeptucha. Tak, chciałbym by wskazała mi drogę do mety na skróty 😉  Zatrzymujemy się i nagrywamy filmik. Ściemnia się. W oddali widać wieżę na Cergowej. Śmieję się i mówię do "setkowiczów", że gdy oni będą mieli koniec to my będziemy zamieniali się w ultra zombie, które pokonują resztę trasy walcząc z sennością. Wspinamy się na Cergową, mozolnie, powoli, ale konsekwentnie do przodu lub raczej do góry. W końcu docieramy do wieży, Ada chce odpocząć chwilę więc zjadam batona. Dobiega Michał z Beatą i po chwili znikają w ciemnościach. Zbiegamy przy porywistym wietrze, który zagłusza myśli. Nie można się zatrzymywać bo momentalnie organizm się wychłodzi. Szybko zmieniła się temperatura odczuwalna gdy tylko zaszło słońce. W końcu wybiegamy na asfalt więc już blisko punktu. Jednak gdy mijamy drewniany kościół gubimy się i w kilka osób trochę krążymy i po chwili zawracamy i trafiamy na właściwą drogę. Przed punktem w Iwoniczu widzę, że Ada jest zmęczona, ja nadal tryskam energią. Jest tutaj meta dla dystansu 100 kilometrowego i jest sporo kibiców. Wbiegam podskakując i tańcząc na metę przy aplauzie kibiców. Jednak mówię, że to nie kres mojej drogi i jeszcze nie chcę medalu. Gdy zatrzymuję się przy punkcie mówię do obsługi, że od wielu kilometrów marzyłem by ich zobaczyć 😀  Momentalnie jest przy mnie kilka osób i pytają czego mi potrzeba. Obsługa na najwyższym poziomie. Po chwili mam w ręce ciepłą herbatę, nalany izotonik do softflasków. Jem zachłannie mnóstwo owoców, pomidory, paluszki. Podchodzi podchmielony tubylec i mówi, że w lesie grasuje niedźwiedzica i poluje na przystojnych młodzieniaszków. Ulżyło mi, że nie mam się czego obawiać 😜  Ubieram kurtkę bo wiem, że tempo spadnie i może być chłodno. Ruszamy w kilka osób by było raźniej i by się nie zgubić. Tę część pokonywałem już dwa razy w poprzednich latach, ale zawsze gdy było jasno. Niby trasa dobrze znana jednak lepiej być skupionym. Po pokonaniu 3 kilometrów Ada chce przespać się na ławce. Mówię, że to niemożliwe bo uśniemy i dopiero rano nas obudzą. Czuję zmęczenie biegnąc przez błoto. Ktoś za mną upada w bagnistą maź, odwracam się i mówię "uważaj" i słyszę odpowiedź, że to niemożliwe bo biegnie i śpi. 
                                    
"...Halucynacja, hemoglobina, dwutlenek węgla...taka sytuacja"

        Ada pyta mnie o białego kota przechodzącego mi pod nogami, wspomina o białych myszach. Wiem, że nie jest dobrze i na kolejnym punkcie trzeba będzie chwilę odpocząć. Podejście na Rymanów, z którego w dzień jest przepiękny widok. Teraz wszystko jest spowite ciemnością. Pogubiliśmy resztę i biegniemy sami przez las nagle przed nami widzę światło, i kolejne. Przez chwilę myślę, że pogubiliśmy trasę i trafiliśmy na cmentarz lub...Robi się mrocznie. Mózg podpowiada różne opcje szczególnie, że zmęczenie jest coraz większe. Jednak te światełka okazują się lampionami/zniczami, które wskazują drogę i są ustawione co kilka metrów. W końcu jest zbieg i trafiamy na drogę asfaltową, ktoś przebiega i pytam o odległość do Puław Górnych. Po chwili zauważam tablicę informującą, że pozostało 6 kilometrów. Najpierw mijamy Puławy Dolne. Spotykamy w końcu zawodników. Zaczynam wszystkim zadawać pytanie "Kiedy zapisujemy się na kolejny bieg?" 😉 Odpowiedzią jest przeważnie...cisza i karcący wzrok. Mam wrażenie, że te kilometry wloką się nieskończenie długo. Jednak rozmowy o przyszłych i przeszłych biegach sprawiają, że męki są znośniejsze. W końcu ostatnie podejście i jest punkt w Puławach Górnych. Jeszcze tylko pokonanie kilku schodów i można odpocząć. Jest sporo zawodników, którzy dotrwali do tej części biegu, jedni śpią, inni jedzą, odpoczywają. To w tym miejscu serwowana jest słynna zupa dyniowa. Siadamy i po chwili już jest w misce ciepła, wyborna, rozgrzewająca, nieziemsko dobra zupa. Podchodzi wolontariusz i pyta co jeszcze chcemy. Po chwili są pieczone ziemniaczki i ponownie dyniowa i znowu ziemniaczki. Może już tutaj zostanę? W tej chwili to wszystko czego pragnę to odpoczynek i jedzenie. Jest również Michał z Beatą. Kładę głowę na stole i próbuję zasnąć choćby na kilkanaście minut. Jednak myśli nerwowo pulsują w głowie i nie pozwalają się całkowicie wyłączyć. Mam obawy czy nie usnę i nie zdążymy. Ada śpi na podłodze. Pytam kilku osób czy za chwilę ruszamy? W odpowiedzi kilkakrotnie słyszę, że w tym miejscu jest kres drogi. Jak to? Przecież pozostało tylko 30 kilometrów. Jednak doskonale to rozumiem bo zmęczenie, ból w oczach tych ludzi mówi więcej niż tysiąc słów. Budzę Adę i zbieramy się do wyjścia. Jeszcze tylko nabieram izotonik do softflasków, jem owoce i ruszamy. Podczepiamy się pod dziewczynę i chłopaka, ale za chwilę się rozdzielamy bo każdy napiera swoim tempem. Pozostało 9 godzin do końca limitu czasowego. Czy zdążymy? Czy zmęczenie i senność narastające z każdym krokiem pokonają nas? Przyspieszamy bo chyba trochę panikuję i wkręcam sobie, że nie zdążymy. Ada z przodu, ja podbiegam pod górki, przed sobą widzę w oddali czerwone światełka innych zawodników. Byle do przodu choć każdy krok boli coraz bardziej. Nawet nie fizycznie, czuję ból psychiczny. Moje myśli pędzą, są pobudzone, a ja się słaniam na nogach. Nagle widzę płonące ognisko i ludzi. Szok. To niecodzienny widok w środku ciemnego lasu ujrzeć tak osobliwy i niespotykany żywioł jak ogień. Ludzie siedzą, odpoczywają, rozgrzewają się. Wypijamy tylko ciepłą herbatę i ruszamy. Następnie Tokarnia i zbieg na Przybyszów. Schodziłem i wchodziłem tędy kilkanaście razy. Jednak to zejście było najboleśniejsze i wyglądało karykaturalnie. Wbicie kijków jak najdalej przed sobą i powolne schodzenie. Mam wrażenie, że trwa to wieczność i każdy kolejny krok rozrywa uda, zaciskam zęby i staram się zbiegać choć pewnie wygląda to komicznie. Baterie w czołówce wyczerpują się i ostatnie metry pokonuję bez oświetlenia. W końcu Chatka w Przybyszowie i ostatni punkt na trasie. Z tego punktu mamy 500 metrów do noclegu, ale nawet o tym nie myślę. Chcę pokonać ten dystans za pierwszym razem. Szybko jemy, pijemy herbatę. Wymieniam baterie w czołówce, a ręce momentalnie grabieją. Ktoś pyta czy nie jest mi zimno w krótkich spodenkach? O dziwno w nogi nie jest zimno. Jednak musimy jak najszybciej ruszać dalej by się nie wychłodzić. Doganiamy 2 osoby i przez chwilę idziemy z nimi. Zauważam, że przez dłuższy czas nie było oznaczeń na trasie i rozglądam się. Zawracam, biegnę i znajduję oznaczenia i dobrą trasę, wołam Adę. Jakbyśmy zgubili się na ostatnich kilometrach to byłaby porażka. Dobrze, że w zmęczeniu zachowałem jeszcze trochę przytomności umysłu i orientacji. Zaczyna świtać. Zaczynam pytać bez przerwy Adę czy czuje już metę? Jednak ona jeszcze cały czas jest niepewna i nieufna czy zdążymy. O świcie rozpoznaję już znajome tereny. Ten widok jest cudowny. Wahalowski Wierch i przestrzeń, góry, świt, budzący się dzień. Dzień Zwycięstwa. Kilku fotografów siedzących i czekających na utrudzonych podróżników. Jeszcze tylko kilka kilometrów, adrenalina trochę puszcza i zaczynam odczuwać ból stóp, na których jest mnóstwo pęcherzy i odparzeń. Może ten ból pojawił się dużo wcześniej, ale go ignorowałem i nie czułem. Ada ledwo idzie przez piekący ból stóp. Pamiętam, że za chwilę powinny być mokradła, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że jest praktycznie sucho. Wzruszam się mimowolnie. 
                                
                               "Uczynione co zostało postanowione"

         Przez ostatnie 90 kilometrów powtarzałem, że "Szatan czeka na swe dziatki w Komańczy" i już coraz bliżej spełnienia obietnicy. Cały czas starałem się wspierać Adę, ale jednocześnie siebie, dodawać otuchy bo choć było ciężko to wierzyłem, że pokonany ten dystans. Przebiega jakiś biegacz, gratuluje i spoglądając na zegarek mówi, że pozostało 1900 metrów. Wychodzimy na asfalt, 1300 metrów. Wszyscy których mijamy zatrzymują się, klaszczą, dopingują, gratulują. Jest pięknie, kroczymy w chwale. Mówię, że czerwony numer startowy sprawia, że jest "respekt na dzielni" 😀  Czuję się wyśmienicie, to ważne czego właśnie dokonujemy. Mijamy kościół, ostatnie 400 metrów. Przez wiele kilometrów nie dało się już biegać, ale teraz to już nie ma znaczenia, wszelki ból znika, nie ma niczego ważniejszego w tej chwili. Biegniemy, trzymamy się za ręce. Meta!!! Konferansjer podchodzi i pyta o wrażenia. Mówię coś o pięknej wyrypie, niesamowitej przygodzie. Bluza finiszera w ręce, medal na szyi. Pomidorowa i kasza z warzywami, usypiam jedząc. Gratuluję poznanym na trasie zawodnikom i zawodniczkom, którzy byli niczym towarzysze niedoli, a jednocześnie bratnimi duszami w pięknych i podniosłych chwilach. Ludzie to kwintesencja ultra 😀  Pamiątkowe zdjęcia i próba opanowania opadającej ze zmęczenia głowy, w samochodzie nasze ciała niczym worki rzucane bezwładnie na każdym zakręcie. Nie mam żadnej władzy nad ciałem, bezwiednie biorę prysznic i usypiam. Po przebudzeniu telefony do znajomych by zdać relację. Dzięki, że trzymaliście kciuki, dopingowaliście, dzwoniliście. 150 kilometrowy potwór ujarzmiony, zapisaliśmy się w annałach jako finiszerzy najdłuższego dystansu Łemkowyny. Piękna sprawa warta wyrzeczeń, potu i miesięcy przygotowań. W dzień powrotu ogarnia mnie smutek pomimo spełnienia planu i marzenia. Przecież od 3 lat w październiku biegłem Łemkowynę, a teraz gdy pokonałem najdłuższy dystans cóż pozostanie? Ponownie biec to samo by móc rozkoszować się tymi widokami, niepowtarzalną atmosferą, klimatem? W drodze do domu obiad w Ikei i pulpeciki wegańskie. Biorę 2 porcje i po chwili przychodzę po następne i zdziwiona obsługa pyta "Czy się nie najadłem? Uśmiecham się tylko i wcale nie tłumaczę, że pewnie 10 porcji to byłoby mało po tym szalonym biegu 😉  Kolejne zaskoczenie jest takie, że praktycznie nie bolą mnie nogi i normalnie mogę robić przysiady, a Ada ledwo chodzi. Oczywiście jak zawsze po biegu pojawia się zjazd i już myślę o kolejnych biegach by myśli naprowadzić na odpowiednie tory. Jest to pewna forma uzależnienia i jest w tym wiele szaleństwa, ale nie potrafię poddać się stagnacji. Ciągle mnie nosi by dokonywać kolejnych wartych wspomnień spraw. Jestem dumny z Ady, że potrafiła pokonać wszelkie kryzysy, bóle i pomimo obaw ukończyliśmy ten bieg. Dzięki Michałowi i Beacie bo fajnie było się wspierać i napędzać na trasie. Cała reszta spotkanych osób na trasie również odcisnęła piętno i zostanie zapamiętana na długo. To niesamowite jak obcy ludzie potrafią być bliscy gdy niczym Syzyf toczymy głaz pod górę, w grupie zawsze raźniej. Dziękuję Łemkowyno za emocje, ból, piękne chwile, smutki i radości. Pełen wachlarz uczuć oddaliśmy sobie. Tęsknię po Tobie 😀
Ps. Dzięki Boguś za bezpieczny transport tam i nazad 😀
 Czas: 32:52:06

















Brak komentarzy:

października 09, 2019

7 Hochland Półmaraton Doliną Samy, Kaźmierz, 29.09.2019

7 Hochland Półmaraton Doliną Samy, Kaźmierz, 29.09.2019
                                          
                                                         "Kluchy szare"

           Podczas jakiegoś wyjazdu na bieg Piotr wspomniał, że zapisał się na bieg w Kaźmierzu. Sprawdziłem datę i pasowała, odległość do miejscowości przyzwoita, trasa w większości po terenach leśnych, przeczytałem w regulaminie o posiłku na mecie i od razu się zapisałem. Uległem pokusie szarych kluch z kapustą. Start biegu jest przewidziany po godzinie 12.00 więc na spokojnie wyjeżdżamy po 9.00. Jak to dobrze, że chociaż jeden dzień w tygodniu można się wyspać. Dzień wcześniej już wszystko miałem przygotowane i spakowane więc tylko zjadam owsiankę z bananem i cynamonem, i jestem gotowy do wyjazdu. Piotr na szczęście zna drogę i bez problemów trafiamy na miejsce. Odbieramy pakiety startowe i przy okazji odpowiadam na pytanie konkursowe i wrzucam kupon do pojemnika. Tego dnia do wygrania jest 8 rowerów i wiele innych nagród. Odpoczywamy w sali gimnastycznej, w której ulokowane jest biuro zawodów. Przed biegiem jeszcze spotykam Olę, którą znam z koncertów. Okazuje się, że właśnie pochodzi z Kaźmierza. Zaskakujące i miłe spotkanie. Jest tylko kilka stopni, ale postanawiam pobiec w krótkim rękawku. Choć gdy stoi się dłużej niż minutę to jest chłodno. Robimy jeszcze rozgrzewkę i ustawiamy się na starcie.
                                               
                                            "Obszedłem się smakiem"
          
            Start jest wspólny dla wszystkich dystansów: półmaratonu, 10 kilometrów i nordic walking. Przybijamy piątki z Piotrem i punktualnie o 12.30 ruszam. Początkowo po asfalcie i po 2 kilometrach leśnymi ścieżkami. Biegnie się wyśmienicie. Z uśmiechem obserwuję jak kilku nastoletnich zawodników za szybko zaczęło i po 3 kilometrach zaczynają iść, adrenalina potrafi ponieść, ale trzeba znać własne możliwości. Na 4 kilometrze słyszę jak ktoś ze mną wspomina Ultra Janosika i od razu zagaduję czy biegł Legendę. Odpowiada, że krótszy dystans, jeszcze chwilę rozmawiamy i ponownie biegnę swoim tempem. Około 6 kilometra zawodnicy z dystansu 10 kilometrowego skręcają w prawo, a półmaratończycy biegną prosto. Około 9 kilometra mijam zawodnika w koszulce Steelmana i zagaduję o trudność zimowego triathlonu. Opowiada, że fajne przeżycie tylko, że on robił wszystko z marszu i praktycznie bez przygotowania. W tym roku przebiegł 73 kilometry i biegnie właśnie w półmaratonie. Do odważnych świat należy 😀  Od około 14 do 16 kilometra jest sporo podbiegów, ale praktycznie ich nie odczuwam. Punktów z wodą i izotonikiem dużo i z każdego korzystam. Na 17 kilometrze widzę przed sobą około 10 zawodników i spuszczam głowę by mnie nie kusiło wyprzedzanie ich 😜  Chcę biec równym tempem bez szarpania, a czuję, że mógłbym przyspieszyć. Jednak biegnąc zgodnie z założeniem mijam osoby znajdujące się przede mną. Na 18 kilometrze jeden zawodników pyta mnie ile kilometrów pozostało do końca bo on już ma dosyć. To jego pierwszy półmaraton i nie wiedział, że to tyle będzie trwało. 2 kilometry przed metą wyprzedzam kilka grup z dystansu nordic walking i biegnę samotnie do mety. Po chwili słyszę dosyć ciężki oddech i jakiś chłopak mnie wyprzedza. Dobra, przyspieszam i zostawiam go w tyle, ale po chwili znowu mnie wyprzedza. Uśmiecham się i już miałem odpuścić, ale zauważyłem samochód Piotra więc meta blisko. Włączam turbo przyspieszenie i już nic nie słyszę za sobą. Tylko miejscowi kibice dopingują go by mnie wyprzedził. Pomyślałem tylko uśmiechając się "Nie dzisiaj" i wbiegłem na metę i odebrałem medal. Podeszliśmy do siebie i pogratulowaliśmy sobie ciesząc się z dobrego finiszu. Objadam się owocami na mecie czekając na Piotra, który po kilku minutach finiszował. Piotr opowiada mi, że na 16 kilometrze zawodników zaatakowały szerszenie i nie dla wszystkich dobrze to się skończyło. Z radością idę po wymarzony posiłek i załamuję się. Moje wymarzone kluchy szare są przygotowane w pojemnikach przez firmę cateringową i okraszone skwarkami. Trudno. Będę musiał sam zrobić kluchy i wtedy będą takie jak chcę. Oczywiście sponsor tytularny zapewnił ogromny wybór serów dla zawodników. Jeszcze czekamy na losowanie pod sceną gdzie gromadzi się coraz więcej zawodników. Pod koniec losowania wyczytują mój numer. Wygrałem słuchawki, ręcznik i kubek. Może Piotrowi dopisze szczęście w losowaniu roweru. Po kilkunastu minutach znamy już 8 szczęśliwców, którzy wyjadą bogatsi oprócz wrażeń, o piękny rower i niestety nie ma wśród nich Piotra. Plac pod sceną pustoszeje momentalnie. Wracamy do domu pełni wrażeń. Bardzo podobał się mi bieg, trasa, organizacja. Jeśli będzie możliwość to z chęcią pobiegnę ponownie w Kaźmierzu. Czuję, że bieganie mnie cieszy i to jest najważniejsze. To było ostatni test przed Łemkowyną, która zbliża się wielkimi krokami 😉  
Czas: 01:37:48

Brak komentarzy:

października 06, 2019

Król Parku, 21.09.2019, Mosina

Król Parku, 21.09.2019, Mosina
                                          
                      "Czwarta rano to jeszcze jest noc"

           Spontaniczne pomysły na biegi potrafią pozytywnie zaskakiwać. Przed Łemkowyną trzeba było jeszcze zrobić długi trening. Ciężko jednak wyjść na trening 50 kilometrowy. Z pomocą przyszedł Król Parku czyli bieg na dystansie 60 kilometrów. Podczas tak długiego biegu można jeszcze testować opcje żywieniowe na trasie, sprzęt przydatny podczas biegu, ubiór. Chciałem jeszcze wypróbować niedawno kupione skarpety wodoodporne. Pięć razy w tygodniu wstawałem o 4.30 do pracy i gdy nadchodzi sobota to trzeba wstać o 4.00. Tak właśnie łamie się schematy  😜  Wyjeżdżamy około 5.00 i na miejscu w Mosinie jesteśmy już przed godziną 7.00. Odbiór pakietów to szybka formalność.Jest jeszcze chłodno i od razu stwierdzam, że bieg rozpocznę z bluzie. Jeszcze zwiedzam tereny przy kąpielisku, wchodzę na wieżę widokową i szybko schodzę bo wieje do góry niemiłosiernie 😉 Jednak przed oczami rozpościera się piękny widok, tereny do biegania zacne. Plan jest prosty przebiec 60 kilometrów w takim tempie by się nie zajechać i trasę pokonać bez kontuzji. Jeszcze przed biegiem rozgrzewka, kilka zdjęć i około 8.00 ruszam. Początek to lekki podbieg i dalej leśne tereny. Biegnę lekko i przed sobą widzę tylko kilka osób. Jednak po 2 kilometrach oglądam się, zatrzymuję i czekam na Adę. Chcę byśmy wspólnie pokonali trasę. Do 10 kilometra wszystko przebiega wzorowo, ale około 15 kilometra Ada stwierdza, że tempo jest trochę za szybkie. Jeszcze do końca nie czuje się dobrze przez przeziębienie, które osłabiło organizm. Pytam Ady czy chce stanąć na podium i widzę tylko karcący wzrok jakby usłyszała niedorzeczny głos szaleńca  😉  Około 18 kilometra zdejmuję bluzę gdyż robi się coraz cieplej. Punkty odżywcze są usytuowane co około 9 kilometrów i na każdym staram się wypić wodę i zjeść choćby banana i czekoladę. Po półmaratonie widzę zrezygnowanie u Ady i brak mocy. 
                                      
                                              "Po dwakroć odrzucony"

            Po 3 punkcie mówi mi bym pobiegł sam bo wspólnie będziemy się męczyli. Przyspieszam i zaczynam wyprzedzać zawodników przede mną. Na 5 kilometrach wyprzedzam 15 osób i ciągle prę do przodu. Około 32 kilometra zagaduję mijanego zawodnika o kijki, które zabrał na trasę i od tego momentu biegniemy wspólnie. Przy rozmowach szybciej umykają kilometry i wspólnie się nakręcamy. Na 36 kilometrze zaczyna boleć mnie palec w lewej nodze i ze strachu oblewa mnie zimny pot. Przed oczami pojawia się wizja złamania zmęczeniowego, dotykam i uciskam palec, trochę boli. Po kilku kilometrach jednak ból mija i odczuwam ulgę. Biegnę jeszcze z Marcinem wspólnie do 45 kilometra po czym stwierdza, że mam pobiec dalej sam bo tempo jest za mocne dla niego. Cały czas zastanawiam się kiedy zaczną się przewyższenia na trasie bo obecnie spoglądając na zegarek mam dopiero połowę z zapowiadanych. Około 50 kilometra zaczęło się!!! Raz pod górę i z górki i tak kilka razy. Bardzo dobrze biegnie się mi do około 52 kilometra. Dopada mnie lekki kryzys. Na szczęście na ostatnim punkcie odzyskuję siły po zjedzeniu bananów i wypiciu izotoniku. Ostatnie kilometry ponownie biegnę swoim rytmem. Jeszcze tylko kilkanaście pompek przed metą i zasłużony medal. Ostatecznie od miejsca, w którym Ada chciała bym pobiegł sam wyprzedziłem 41 zawodników. Dokładnie wszystkich liczyłem by mieć zajęcie na trasie 😀  Jestem trochę głodny więc udaję się na posiłek. Jest bardzo smaczna kasza z sosem warzywnym. Przybiega Marcin, z którym biegłem przez część biegu i opowiada, że jednak użył kijków na podbiegach. W końcu dociera na metę zmęczona Ada i opowiada, że przez chorobę było jej ciężko. Jednak ostatecznie była 5 w kategorii wiekowej i gdyby tylko była w pełni zdrowia to byłoby o wiele lepiej. W drodze powrotnej nadal odczuwam ból palca. Organizacyjnie było bardzo dobrze, trasa dosyć płaska, ale przez szutry, piach i podbiegi nie było całkiem łatwo. Niestety tego dnia na trasie było sucho i nie udało się przetestować skarpet wodoodpornych. Po biegu czułem, że forma jest dobra i z drugiej części biegu gdy biegłem już samotnie jestem zadowolony. Fajnie było sprawdzić formę podczas przygotowań do dłuższego biegu. Z większym optymizmem teraz mogę wybiegać w przyszłość gdzie do pokonania będzie więcej kilometrów, ze zdecydowanie gorszą pogodą i większymi przewyższeniami 😜
Czas: 06:16:11








Brak komentarzy:

września 28, 2019

IV Chodzieska ZaDyszka, Chodzież, 08.09.2019

IV Chodzieska ZaDyszka, Chodzież, 08.09.2019
                                          
                                        "Rozgrzewka dłuższa niż bieg"
 
            Lokalny bieg zawsze jest szczególnie wyczekiwany. Nie ze względu na oczekiwania odnośnie wyników, ale z powodu atmosfery i spotkania większości znajomych. Niestety spotkać tylu znajomych na jednym biegu udaje się tylko na szczeblu lokalnym. Poza tym biegi "domowe" zawsze traktuję jako bardzo dobrą rozrywkę. Jako, że start był przewidziany dopiero na godzinę 11.00, pakiety odebrane dzień wcześniej to postanowiłem z Adą zrobić trening po okolicznych lasach i pagórkach. Pogoda i temperatura wymarzona do biegania więc 15 kilometrów lekko weszło. Dobiegliśmy na miejsce startu, szybko przebrałem się w strój tygrysa i po rozmowach ze znajomymi można było oczekiwać na start. Jeszcze Kito porobił nam wiele świetnych zdjęć grupowych. Ustawiam się na starcie, przybijam piątki życząc powodzenia. Według planu w przebraniu jest komfortowy bieg. Cieszę się, że nie ma upałów bo w stroju bym chyba się zagotował.
                                           
                       "To co tygryski lubią najbardziej"
 
            Punktualnie o 11.00 startujemy. Biegnie się lekko przez ulicę Staszica, skręt w prawo przez Wojska Polskiego do Reymonta, następnie Zwycięstwa, rondo największego z Polaków 😉  Mijam Krasińskiego, ponownie Staszica, Grudzińskich i czuję, że robi się coraz cieplej i strój jest z każdym metrem cięższy 😀  Jednak jest jeszcze pozytywny aspekt posiadania stroju. Gdziekolwiek przebiegam to mam doping i radość kibicujących dzieciaków, których mijam i przybijam piątki. Biegnę równo i nawet jestem zaskoczony, że cały czas trzymam tempo. Przebiegam przez Zdrojową, a następnie Świętokrzyską, na której zaczynają się podbiegi. Dobiegam do Kuby i przez chwilę gadamy. Pierwsze 5 kilometrów pokonane, najtrudniejsze podbiegi na trasie już zaliczone. Pozostało tylko nadal miarowo przebierać nogami. Po zbiegu mijam Łazienki i kurtynę wodną, która dzisiejszego dnia jest zupełnie nieprzydatna. Zbliżam się do najdłuższej prostej wiodącej przez Słoneczną i Mostową. Nadal biegnie się komfortowo i lekko, ale jestem cały mokry z powodu ciepła wydzielającego się pod strojem 😀  Ten materiał zdecydowanie nie jest oddychający 😉 Na Powstańców Wielkopolskich mijam Piotra i pytam "Dlaczego jeszcze nie jesteś na mecie?", odpowiada, że to nie jest jego dzień i czuje się fatalnie. Skręcam w Wyszyńskiego i pozostają ostatnie 2 kilometry do mety. Przed sobą widzę kilku zawodników. Przyspieszam i na Wojska Polskiego wyprzedzam wszystkich, którzy byli przede mną w zasięgu wzroku. Dobiegam do mola i promenadą biegnę już ku mecie. Ostatni kilometr biegnę tempem 4.00 minuty/kilometr i cały czas się dziwię jak lekko pokonuję trasę. Wbiegam na metę, medal ląduje na szyi. Jest dobrze. Razem z wcześniejszym biegiem po lesie ogólnie wyszedł bardzo dobry trening z narastającą prędkością 😀  Tego dnia w Pile był organizowany półmaraton zaliczany do Korony Polskich Półmaratonów i wiele osób wybrało pilski bieg. Jednak prawie 200 zawodników na starcie ZaDyszki to dobry wynik. Każdy kto wystartował w lokalnym biegu powinien być zadowolony. Cieszę się, że była okazja do spotkań, rozmów, snucia biegowych planów. Po biegu była fajna atmosfera i otoczka, która dla mnie jest właśnie najważniejsza w imprezach biegowych. Na zakończenie Kito zrobił nam wspaniałe zdjęcie grupowe, które doskonale pokazuje zwariowany charakter ekipy. Przy okazji Ada zrobiła przypadkowo życiówkę, a może wcale to nie był przypadek? 😉  Oby jak najwięcej było lokalnych imprez, które są doskonałe do integracji, rywalizacji, motywacji i czerpania radości z biegania.
Czas: 47:29

 Ps. Zdjęcia Kito




 
Brak komentarzy:

września 01, 2019

Oborniki Triathlon, 1/8, Oborniki, 25.08.2019

 Oborniki Triathlon, 1/8, Oborniki, 25.08.2019

                                                 "Kuj żelazo póki gorące"

           Trzeba kuć żelazo póki gorące. Jako, że start w triathlonie bardzo mi się spodobał to gdy tylko nadarzyła się okazja zapisałem się na kolejny. Tym razem zawody były organizowane tylko na dystansie 1/8. Przy okazji namówiłem na start Adę by spróbowała. Zgodziła się bez większych oporów choć wątpliwości przed nieznanym zawsze się pojawiają. Rowery dzień przed zawodami zabrał Leszek więc przynajmniej jeden z większych problemów został rozwiązany. Wieczorem przygotowanie i pakowanie rzeczy potrzebnych do startu, przygotowanie śniadania na rano i odpoczynek. Po 8.00 ruszamy i po około 40 minutach jesteśmy na miejscu. Odbiór pakietów startowych w biurze i trzeba zobaczyć trasę pływacką. Wygląda na niewielki dystans do przepłynięcia. Odbieram rowery od Leszka i zaprowadzamy je do strefy zmian. Gdy stawiam rower zauważam, że stanowisko dalej jest postawiony rower marki Fausto Coppi, uśmiecham się i już wiem, że to będzie dobry dzień. Ada początkowo stawia rower blisko znajomych dopiero po chwili zauważając numerację stanowisk. Układam wszystkie potrzebne rzeczy na kolejne zmiany i jeszcze raz dokładnie wszystko sprawdzam. Gdy wychodzimy ze strefy zmian zdążyli przyjechać znajomi z miasta. Jesteśmy sporą ekipą i zdecydowanie raźniej jest w grupie. Zawsze można liczyć na wsparcie na trasie i poza nią. Tym razem będę płynął bez pianki ponieważ dystans jest dosyć krótki. Robię rozgrzewkę w wodzie. Jestem spokojny i pozytywnie nastawiony do startu. Jeszcze robimy wspólne zdjęcie, życzymy sobie powodzenia i ustawiam się gdzieś na tyłach. 
                                     
                                    "Dotrzeć do mety zanim spali słońce"

           Tego dnia start etapu pływackiego jest falowy więc można liczyć na większy spokój. Wbiegam do wody na sygnał gwizdka. Chcę płynąć szybko i to mnie gubi, szamoczę się, płynie się mi ciężko, nie mogę złapać swojego rytmu.Przy pierwszej bojce słyszę Adę jak mnie woła, kieruję się na kolejną bojkę. Czuję jak cały czas oplatają mnie wodorosty. Płynę na przemian żabką i kraulem, bardzo nierówno, szarpanie. Na ostatniej prostej marzę już tylko o wyjściu z wody, trochę mnie znosi. Moje nawigowanie jest katastrofalne. Gdy jestem już blisko brzegu chcę jak najszybciej wyjść, ale jeszcze nie mogę złapać gruntu pod stopami. Jeszcze tylko kilka metrów i koniec tego koszmaru. Wybiegając spojrzałem na zegarek widząc czas około 11 minut. Biegnę do strefy, zakładam buty, kask, chwytam rower i prowadzę go pod górkę. Za belką wsiadam na rower i jadę. Jedzie się ciężko, pod wiatr. Dojeżdżam do nawrotu i ze zdziwieniem zauważam Adę przede mną. Wyprzedzam ją chwilę po nawrocie. Okazało się, że wyprzedziła mnie już na pływaniu i nawet o tym nie wiedziałem  😀  W drodze powrotnej jedzie się zdecydowanie szybciej. Druga pętla przebiegała identycznie, w jedną stronę pod wiatr, na powrocie można było uzyskać większą prędkość. Widzę, że na rowerze jechałem około 45 minut. W strefie zmian mylę miejsce, na które mam zaprowadzić rower. Jednak szybko się reflektuję i odstawiam go na odpowiednie stanowisko. Teraz tylko zdejmuję kask i ruszam na etap biegowy. Trasa jest początkowo w cieniu więc biegnę swoim tempem, na odsłoniętym odcinku jest spory podbieg i wielu zawodników zwalnia lub podchodzi. Piję wodę na punkcie i biegnę schodami w kierunku mety. Jednak jeziorko jest tak małe, że na trasie biegowej są 3 pętle więc ruszam na drugą pętle. Trasa jest wymagająca więc minimalnie zmieniam wcześniejsze założenia. Na 3 pętli zauważam, że większość zawodników już idzie. Biorąc pod uwagę moje przygotowania pod biegi długodystansowe jestem zadowolony z tempa biegu. Po 3 pętli już wbiegam na metę. Było miło, ale szybko się skończyło. Po kilku minutach przybiega Ada. Prowadzący zauważa koszulkę Vege Runners i mówi, że to Ci, którzy siłę czerpią z zielonych roślin i strączków. Po biegu pozostały tylko banany i arbuzy gdyż smoothie było zbyt mało by starczyło dla wszystkich. Organizacja imprezy i atmosfera świetna, sporo kibiców na trasie więc jechało się i biegło z ciągłym dopingiem. Warto wspierać mniejsze, lokalne zawody bo czuć, że są tworzone z pasją. Jeszcze tylko robimy pamiątkowe zdjęcie z flagą Vege Runners i wracamy. Jako, że po zawodach nie było nic do zjedzenia wjeżdżamy jeszcze do nowo otwartego lokalu gdzie zjadam falafela. Z mojego startu jestem zadowolony i wiem co powinienem poprawić i nad czym pracować zimą. Po raz kolejny okazało się, że moją najmocniejszą stroną jest bieganie, średnią rower i katastrofalną pływanie. W przyszłym roku chciałbym spróbować dłuższego dystansu, ale do tego jeszcze daleka droga. Oczywiście idealnie byłoby połączyć triathlon i góry, ale...plany się skrystalizują w późniejszym terminie 😉  Ada miała fajny debiut i zadanie wykonała bardzo dobrze. Pierwsze kroki postawione teraz tylko trzeba szlifować formę.
Ps. Dzięki dla całej ekipy za fajny wyjazd oraz dla Leszka za bezpieczny transport rowerów 😀
Czas: 01:29:06
 


Brak komentarzy:
Copyright © 2014 Vege Robak. Run For Fun , Blogger