listopada 24, 2019

Łemkowyna Ultra Trail 150 km, 12.10.2019, Krynica Zdrój-Komańcza

                                        
                                        "Nadejszła wiekopomna chwila"

         To była miłość od pierwszego spotkania. Gdy tylko pobiegłem na trasie 48 kilometrów to już wiedziałem, że będę chciał wrócić ponownie na te szlaki. W zeszłym roku zwiększając dystans pobiegłem 70 kilometrów. Gdy ponownie zostały otwarte zapisy na jeden z moich ulubionych biegów od razu pojawiła się myśl by pobiec koronny dystans. Oczywiście były obawy i wątpliwości. Trzeba było przekonać jeszcze kogoś do tego szaleństwa. Wiele biegów na treningach upływało na rozmowach o podjęciu wyzwania. Ostatecznie na bieg zapisali się oprócz mnie Ada i Michał. Chyba wszyscy byliśmy trochę przerażeni i niepewni co może na nas czekać na 150 kilometrowej trasie z prawie 6000 metrami przewyższeń. Zapisy na biegi górskie przeważnie rozpoczynają się z 9-10 miesięcy wcześniej i trzeba wszystkie starty poukładać w logiczną całość by przez cały sezon mieć siłę i energię na bieganie. W końcu Michał stwierdził, że po całym sezonie nie będzie w stanie się przygotować na takie wyzwanie. Na placu boju pozostała Ada i ja. Noclegi załatwione w tym samym miejscu co w poprzednich latach więc pozostało się tylko przygotowywać. Wiele godzin było przeznaczone na bieganie w trudnym, pogórkowatym terenie, podbiegach, dodatkowo treningi rowerowe, basen i pływanie w jeziorze w każdych warunkach. Na miesiąc przed biegiem jeszcze wpadły ostatnie długie zawody przygotowawcze i czułem, że forma jest dobra. Jeszcze tylko testy sprzętu, jedzenia na trasie, obmyślenie taktyki. Mentalnie i fizycznie byłem gotowy. Z sielanki wybiła mnie aura, która w głównej mierze mogła rozdawać karty podczas biegu. Prognozy były fatalne, padający od 2 tygodni deszcz i zapowiadane niskie temperatury szczerze mnie przerażały. Mocno obawiałem się hipotermii gdy organizm będzie już wycieńczony długim wysiłkiem i termoregulacja będzie upośledzona. Na 3 dni przed wyjazdem prognozy się poprawiają i cieszy mnie to niezmiernie. Optymizm ponownie wraca i już wiem, że ciężko będzie mnie zatrzymać bym nie podołał wyzwaniu. W środę pakuję najpierw wszystkie rzeczy potrzebne w wyposażeniu obowiązkowym, a następnie resztę. Wszystkiego biorę trochę więcej niż potrzeba, ale w razie zimnych nocy to może uratować życie 😉  W czwartek około 5.00 rano rozpoczyna się długa podróż. Przystanek w wrocławskiej Ikei trochę rozczarowuje gdyż jeszcze nie wydają opcji obiadowych więc trzeba się ratować śniadaniem, które powinno dać energię do wieczora. W Krośnie jesteśmy około 17.00, odbieramy pakiety po skrupulatnym sprawdzeniu wyposażenia obowiązkowego. Lista jest bardzo długa, ale wolontariusze starają się by wszystko przebiegało w miłej, bezstresowej atmosferze. Gdy odbieram pakiet dopiero do mnie dociera, że za kilkanaście godzin będę stał na starcie przed 150 kilometrowym biegiem. Cały czas się do tego przygotowywałem, ale gdy spojrzałem na numer startowy to uświadomiłem sobie, że to dzieje się naprawdę 😉  Kilka zdjęć pamiątkowych, przygotowanie bułek z cieciorellą i rzeczy na przepak. Rozmowy z zawodnikami, którzy także podejmą się wyzwania. Przepak gotowy i oddany więc można jechać już do miejsca noclegu. Ponownie jest to Ostoja Karlików, która świetnie się sprawdziła podczas poprzednich wyjazdów. Po przyjeździe jeszcze tylko przygotowanie drewna do kominka, kolacja z pysznym makaronem z warzywami i zasłużony odpoczynek. Staram się spać jak najdłużej bo wiem, że to będzie miało bardzo duże znaczenie drugiej nocy na trasie. Rano jeszcze korzystając z okazji, że nocleg mamy bardzo blisko punktu w Przybyszowie idziemy do niego i przy okazji wchodzimy na wzniesienie, z którego będziemy zbiegać po 137 kilometrze. Na razie tego nie ogarniam 😜  Widok przepiękny, słoneczny, jesienny dzień, góry i drzewa malowane jesiennymi barwami. Normalnie sielanka i nic nie zwiastuje tego co wkrótce nadejdzie 😉  Jedziemy jeszcze na metę w Komańczy by zobaczyć ją chociaż raz w razie niepowodzenia. Jednak te myśli odrzucam i nie dopuszczam ich do głowy. Po przyjeździe pakowanie plecaka i przygotowanie niezbędnych rzeczy. Kolejny posiłek tym razem makaron z tofu i warzywami, wcześniej wjechał ryż z powidłami, daktylami i cynamonem, rano rządziły płatki z orzechami i bananem. Mam wrażenie, że jem bez przerwy. Pewnie trochę ze stresu, ale głównie chcę być nasycony i nie odczuwać głodu podczas biegu. Jeszcze umawiamy się z Magdą, która również biegnie ten sam dystans i ma nocleg w domku obok nas. Po 20.00 wyjeżdżamy do Krynicy i ...zaczynają się przygody. Nawigacja prowadzi dziwną trasą przez las, wertepy. Nawet żartujemy, że nawierzchnia jest jak na trasie biegu i nagle...Szok!!! Trafiamy na oznaczenia trasy biegu. Koniecznie trzeba zawrócić i znaleźć inny dojazd. Jakoś pokonujemy wszelkie nierówności i wracamy do punku wyjścia. Nawet nie chcę myśleć co by było gdybyśmy się zakopali i utknęli. Resztę trasy pokonujemy już drogami asfaltowymi, ale nie bez przygód. Najpierw przed samochodem pojawia się zając, następnie lis, a na koniec sarny spacerujące spokojnie ulicą, które nie zdają sobie sprawy, że bardzo niewiele brakowało by zakończyły żywot pod kołami. Dalsza podróż mija na opowieściach o przeszłych biegach, planach na kolejne i próbie snu. Tablica z napisem Krynica Zdrój przynosi ulgę. Po przygodach z dojazdem na miejsce startu bieg na 150 kilometrów wydaje się spacerkiem 😉 Jeszcze spotykam Michała z Vege Runners z Beatą i życzymy sobie powodzenia. Po okazaniu dowodu wchodzę do strefy startu. Kilka rozmów z biegaczami i trzeba znaleźć sobie miejsce w tłumie bym nie zgubił Ady. Czy mam obawy, wątpliwości? Wydaje się mi, że wiele czasu poświęciłem na przygotowanie się do tej chwili. Rozgrywałem to w głowie na wiele sposobów, mam kilka planów gdy będą trudności na trasie. Jestem gotowy i pewny siebie. Oczekuję tylko rozpoczęcia biegu by minął niepokój przedstartowy i chcę po prostu zrobić to po co przyjechałem. Ukończyć Łemko 150 km i zamknąć ten etap. 
                                                
                                                            "Dzień próby"

         Jeszcze tylko ostatnie motywacyjne nakręcenie się, zbicie piony z Adą, odliczanie sekund do startu i punktualnie o godzinie 00.00 ruszam. Początek asfaltem, lekko pod górkę bez pośpiechu. Tak mija półtora kilometra, napięcie spada, w tłumie ciągle szukam wzrokiem Ady. Jestem szczęśliwy, że się zaczęło. Teraz pozostało tylko biec przed siebie i nie ma odwrotu. Wszystkie plany zmieniają się w działanie. Po asfaltowym początku skręcamy w prawo i jest pierwsze podejście. Przed sobą słyszę zawodnika, którego dopadły przebudzone osy i trochę go pożądliły. Nieprzewidywalne sytuacje ciągle potrafią zaskoczyć i wyeliminować z biegu. Biegnę w samej bluzie i na niej mam koszulkę gdyż pogoda jest idealna do biegania, może trochę wieje wiatr, ale nie przeszkadza zbytnio. Na 8 kilometrze doganiamy Magdę, z którą przyjechaliśmy. Biegnie się komfortowo. Około 12 kilometra jest trochę strumyków do przekroczenia. Jednak mam założone zwykłe skarpety biegowe i na nie skarpety wodoodporne i nawet nie odczuwam bym miał mokre stopy, jest mi przyjemnie ciepło. Na kolejnym podejściu oglądam się za siebie i widzę setki świateł z tyłu. Świetny widok i perspektywa, że jest jeszcze sporo osób za nami motywuje. W pewnym momencie przechodząc z pastwiska chcę przejść przez drut i czuję jak po nodze przechodzi prąd. Nieprzyjemne uczucie, ale dostałem kopa na zapęd 😜  Wkrótce docieramy na pierwszy punkt kontrolny i od razu mam ochotę na ciepłą herbatę, która przyjemnie rozgrzewa. Plan jest by jeść na każdym punkcie więc zjadam banany, czekoladę, rodzynki. Mamy ponad 2 godziny zapasu więc jest bardzo dobrze. Do punktu dociera rownież Michał z Beatą, zresztą będziemy się widzieli w dalszej części biegu często. Przez wiatr organizm szybko się wychładza w czasie postoju więc jeszcze tylko herbata i w drogę. Kolejny punkt jest oddalony o ponad 20 kilometrów i trasa bardzo często prowadzi przez błotniste, maziste tereny, na których łatwiej o jazdę figurową niż bieg. Często i gęsto trzeba wejść po kostki w błoto i przez to buty ważą sporo i kolejne kroki są coraz cięższe. Jakby się miało założone dyby lub "betonowe buty"😜  Dodatkowo trzeba pokonać 2 spore góry. Jest to trudny odcinek i by go pokonać trzeba się wysilić. Jeśli dalsza część trasy będzie wyglądała podobnie to masakra. Po 6.00 rana zaczyna świtać i robi się jaśniej. Wielu zawodników wyjmuje telefony i robi zdjęcia wschodu słońca, niebo mieni się ciepłymi barwami. Pięknie jest 😀  Słyszę za sobą wołanie, odwracam się i ...prawie byśmy zgubili trasę. Na szczęście nas zawrócili inni zawodnicy i kontynuujemy bieg już zgodnie z trasą. Biegniemy szutrową drogą i docieramy do punktu w Wołowcu. Od razu zauważam pieczone ziemniaki prosto z ogniska i pochłaniam je z solą jeszcze gorące. Cudo 😀  Pytam o wegańską zupę i ku zaskoczeniu po chwili mam nalany bulion na bazie dyni. Pochłaniam 2 kubki. To chyba biegowy raj. Wszystko smaczne i ciepłe. Najadam się do syta, napełniam softflaski i ruszamy powoli w dalszą podróż. Mamy ponad 3 godziny zapasu. Zaczyna bardzo mocno wiać więc kolejne 20 kilometrów to zmaganie z wiatrem i podejściami. Około 50 kilometra wyprzedza nas Węgier i dopinguje do szybszego biegu. Kilka kilometrów dalej doganiamy go i zostawiamy w tyle.
                
                      "Szatan czeka na swe dziatki w Komańczy"

        Około 55 kilometra Ada robi się senna i zmęczona, po chwili odczuwam to samo i mozolnie wdrapujemy się na górę. Następnie jest z 2-3 kilometry zbiegu i Ada oznajmia, że już ma dosyć. Jej czwórki zaczynają dawać znaki i zbiegi już są bolesne. Mówię, że to minie i później będzie lepiej. Zwalniamy. Wiem, że będą pojawiały się kryzysy i trzeba je przetrwać. Jednak wcześniej zrobiony zapas stopniowo maleje. Następnie jest niemal pionowe zejście i bardzo trzeba uważać, schodzić i wyhamowywać na kolejnych drzewach. Docieramy do punktu na Przełęczy Hałbowskiej. Ponownie herbata, banany, pomarańcze, pomidory są w roli głównej. Trzeba się najeść na kolejne prawie 20 kilometrów. Tutaj spotkamy już kilka osób, z którymi będziemy połączeni praktycznie do końca biegu. Wiele osób mówi, że trasa jest trudna i wymagająca. Do około 75 kilometra jest dobrze. Jednak czym bliżej Chyrowej tym bardziej się dłuży i chciałbym trochę odpocząć. Ostatnie 2 kilometry asfaltem biegnę tanecznym krokiem, serio 😀  Jeszcze mam mnóstwo sił i energii. To dodaje mi animuszu choć Ada patrzy na mnie podejrzliwie. Docieramy na punkt w Chyrowej, który jednocześnie jest przepakiem i można wziąć wcześniej zapakowane rzeczy i jedzenie. Michał z Beatą odpoczywają. Najpierw jednak chcę zjeść i ponownie wpada sporo owoców. W końcu spostrzegam namiot, w którym podają makaron z warzywami. Następnie pomidorowa. Niemal piszczę z rozkoszy. Po kilkunastu godzinach wysiłku najzwyklejsze potrawy cieszą po stokroć bardziej niż na co dzień. Uzupełniam softflaski izotonikiem i kładę się na trawie by odpocząć i rozprostować gnaty. Ada również odpoczywa. Spotykam Wojtka, z którym mijaliśmy się przez wiele kilometrów na zeszłorocznej trasie Rzeźnika Ultra. Wojtek w tym miejscu jednak kończy już bieg. Zresztą wiele osób jest tutaj już zrezygnowana i wyczerpana, a pozostało jeszcze kilkanaście godzin biegu. Przed wyjściem zabieram jeszcze bułki z worka, batony. Stwierdzam, że nie będę się przebierał, Ada bierze moją bluzę gdy zrobi się chłodniej będzie bardzo potrzebna. Jeszcze zjadam kilka owoców, przy których lata sporo os. Podobno przed chwilą kogoś pożądliły i był zmuszony się wycofać z biegu według słów wolontariuszki. Ruszamy w dalszą drogę po krótkim odpoczynku. Biegniemy szutrową drogą, asfaltami i w końcu na górę Chyrową. Jest słonecznie i ciepło, ale na wszelkich otwartych przestrzeniach mam wrażenie, że mnie znosi. Wiatr hula okrutnie i muszę trzymać czapkę by jej nie stracić. Cieszę się, że jest ciepło bo w przypadku deszczu i zimna byłby armagedon. Spotykamy kilka osób, które mówią, że bieg ukończyły dopiero za trzecim podejściem. Bardzo wiele zależy od pogody i ona potrafi rozdawać karty. Przez długi okres napieramy z gościem z Suwałk czyli z bieguna zła..zimna znaczy się 😉  Przez lekarza i fizjoterapeutę miał zakaz startu bo podobno nie miał przebiec nawet 10 kilometrów z rozklekotanym kolanem. Jednak już jest znacznie dalej. Następnie zbiegi po mokrych kamienistych szlakach. Biegnie sporo osób z dystansu 100 kilometrowego i nawet trochę im zazdroszczę, że niedługo ich podróż się zakończy 😉 
                                              
                                              "Szeptucha i Cergowa"

        Próbuję sobie przypomnieć jak mówi się na kobiety, które zajmują się leczeniem, ziołolecznictwem. Ada podpowiada. Szeptucha. Tak, chciałbym by wskazała mi drogę do mety na skróty 😉  Zatrzymujemy się i nagrywamy filmik. Ściemnia się. W oddali widać wieżę na Cergowej. Śmieję się i mówię do "setkowiczów", że gdy oni będą mieli koniec to my będziemy zamieniali się w ultra zombie, które pokonują resztę trasy walcząc z sennością. Wspinamy się na Cergową, mozolnie, powoli, ale konsekwentnie do przodu lub raczej do góry. W końcu docieramy do wieży, Ada chce odpocząć chwilę więc zjadam batona. Dobiega Michał z Beatą i po chwili znikają w ciemnościach. Zbiegamy przy porywistym wietrze, który zagłusza myśli. Nie można się zatrzymywać bo momentalnie organizm się wychłodzi. Szybko zmieniła się temperatura odczuwalna gdy tylko zaszło słońce. W końcu wybiegamy na asfalt więc już blisko punktu. Jednak gdy mijamy drewniany kościół gubimy się i w kilka osób trochę krążymy i po chwili zawracamy i trafiamy na właściwą drogę. Przed punktem w Iwoniczu widzę, że Ada jest zmęczona, ja nadal tryskam energią. Jest tutaj meta dla dystansu 100 kilometrowego i jest sporo kibiców. Wbiegam podskakując i tańcząc na metę przy aplauzie kibiców. Jednak mówię, że to nie kres mojej drogi i jeszcze nie chcę medalu. Gdy zatrzymuję się przy punkcie mówię do obsługi, że od wielu kilometrów marzyłem by ich zobaczyć 😀  Momentalnie jest przy mnie kilka osób i pytają czego mi potrzeba. Obsługa na najwyższym poziomie. Po chwili mam w ręce ciepłą herbatę, nalany izotonik do softflasków. Jem zachłannie mnóstwo owoców, pomidory, paluszki. Podchodzi podchmielony tubylec i mówi, że w lesie grasuje niedźwiedzica i poluje na przystojnych młodzieniaszków. Ulżyło mi, że nie mam się czego obawiać 😜  Ubieram kurtkę bo wiem, że tempo spadnie i może być chłodno. Ruszamy w kilka osób by było raźniej i by się nie zgubić. Tę część pokonywałem już dwa razy w poprzednich latach, ale zawsze gdy było jasno. Niby trasa dobrze znana jednak lepiej być skupionym. Po pokonaniu 3 kilometrów Ada chce przespać się na ławce. Mówię, że to niemożliwe bo uśniemy i dopiero rano nas obudzą. Czuję zmęczenie biegnąc przez błoto. Ktoś za mną upada w bagnistą maź, odwracam się i mówię "uważaj" i słyszę odpowiedź, że to niemożliwe bo biegnie i śpi. 
                                    
"...Halucynacja, hemoglobina, dwutlenek węgla...taka sytuacja"

        Ada pyta mnie o białego kota przechodzącego mi pod nogami, wspomina o białych myszach. Wiem, że nie jest dobrze i na kolejnym punkcie trzeba będzie chwilę odpocząć. Podejście na Rymanów, z którego w dzień jest przepiękny widok. Teraz wszystko jest spowite ciemnością. Pogubiliśmy resztę i biegniemy sami przez las nagle przed nami widzę światło, i kolejne. Przez chwilę myślę, że pogubiliśmy trasę i trafiliśmy na cmentarz lub...Robi się mrocznie. Mózg podpowiada różne opcje szczególnie, że zmęczenie jest coraz większe. Jednak te światełka okazują się lampionami/zniczami, które wskazują drogę i są ustawione co kilka metrów. W końcu jest zbieg i trafiamy na drogę asfaltową, ktoś przebiega i pytam o odległość do Puław Górnych. Po chwili zauważam tablicę informującą, że pozostało 6 kilometrów. Najpierw mijamy Puławy Dolne. Spotykamy w końcu zawodników. Zaczynam wszystkim zadawać pytanie "Kiedy zapisujemy się na kolejny bieg?" 😉 Odpowiedzią jest przeważnie...cisza i karcący wzrok. Mam wrażenie, że te kilometry wloką się nieskończenie długo. Jednak rozmowy o przyszłych i przeszłych biegach sprawiają, że męki są znośniejsze. W końcu ostatnie podejście i jest punkt w Puławach Górnych. Jeszcze tylko pokonanie kilku schodów i można odpocząć. Jest sporo zawodników, którzy dotrwali do tej części biegu, jedni śpią, inni jedzą, odpoczywają. To w tym miejscu serwowana jest słynna zupa dyniowa. Siadamy i po chwili już jest w misce ciepła, wyborna, rozgrzewająca, nieziemsko dobra zupa. Podchodzi wolontariusz i pyta co jeszcze chcemy. Po chwili są pieczone ziemniaczki i ponownie dyniowa i znowu ziemniaczki. Może już tutaj zostanę? W tej chwili to wszystko czego pragnę to odpoczynek i jedzenie. Jest również Michał z Beatą. Kładę głowę na stole i próbuję zasnąć choćby na kilkanaście minut. Jednak myśli nerwowo pulsują w głowie i nie pozwalają się całkowicie wyłączyć. Mam obawy czy nie usnę i nie zdążymy. Ada śpi na podłodze. Pytam kilku osób czy za chwilę ruszamy? W odpowiedzi kilkakrotnie słyszę, że w tym miejscu jest kres drogi. Jak to? Przecież pozostało tylko 30 kilometrów. Jednak doskonale to rozumiem bo zmęczenie, ból w oczach tych ludzi mówi więcej niż tysiąc słów. Budzę Adę i zbieramy się do wyjścia. Jeszcze tylko nabieram izotonik do softflasków, jem owoce i ruszamy. Podczepiamy się pod dziewczynę i chłopaka, ale za chwilę się rozdzielamy bo każdy napiera swoim tempem. Pozostało 9 godzin do końca limitu czasowego. Czy zdążymy? Czy zmęczenie i senność narastające z każdym krokiem pokonają nas? Przyspieszamy bo chyba trochę panikuję i wkręcam sobie, że nie zdążymy. Ada z przodu, ja podbiegam pod górki, przed sobą widzę w oddali czerwone światełka innych zawodników. Byle do przodu choć każdy krok boli coraz bardziej. Nawet nie fizycznie, czuję ból psychiczny. Moje myśli pędzą, są pobudzone, a ja się słaniam na nogach. Nagle widzę płonące ognisko i ludzi. Szok. To niecodzienny widok w środku ciemnego lasu ujrzeć tak osobliwy i niespotykany żywioł jak ogień. Ludzie siedzą, odpoczywają, rozgrzewają się. Wypijamy tylko ciepłą herbatę i ruszamy. Następnie Tokarnia i zbieg na Przybyszów. Schodziłem i wchodziłem tędy kilkanaście razy. Jednak to zejście było najboleśniejsze i wyglądało karykaturalnie. Wbicie kijków jak najdalej przed sobą i powolne schodzenie. Mam wrażenie, że trwa to wieczność i każdy kolejny krok rozrywa uda, zaciskam zęby i staram się zbiegać choć pewnie wygląda to komicznie. Baterie w czołówce wyczerpują się i ostatnie metry pokonuję bez oświetlenia. W końcu Chatka w Przybyszowie i ostatni punkt na trasie. Z tego punktu mamy 500 metrów do noclegu, ale nawet o tym nie myślę. Chcę pokonać ten dystans za pierwszym razem. Szybko jemy, pijemy herbatę. Wymieniam baterie w czołówce, a ręce momentalnie grabieją. Ktoś pyta czy nie jest mi zimno w krótkich spodenkach? O dziwno w nogi nie jest zimno. Jednak musimy jak najszybciej ruszać dalej by się nie wychłodzić. Doganiamy 2 osoby i przez chwilę idziemy z nimi. Zauważam, że przez dłuższy czas nie było oznaczeń na trasie i rozglądam się. Zawracam, biegnę i znajduję oznaczenia i dobrą trasę, wołam Adę. Jakbyśmy zgubili się na ostatnich kilometrach to byłaby porażka. Dobrze, że w zmęczeniu zachowałem jeszcze trochę przytomności umysłu i orientacji. Zaczyna świtać. Zaczynam pytać bez przerwy Adę czy czuje już metę? Jednak ona jeszcze cały czas jest niepewna i nieufna czy zdążymy. O świcie rozpoznaję już znajome tereny. Ten widok jest cudowny. Wahalowski Wierch i przestrzeń, góry, świt, budzący się dzień. Dzień Zwycięstwa. Kilku fotografów siedzących i czekających na utrudzonych podróżników. Jeszcze tylko kilka kilometrów, adrenalina trochę puszcza i zaczynam odczuwać ból stóp, na których jest mnóstwo pęcherzy i odparzeń. Może ten ból pojawił się dużo wcześniej, ale go ignorowałem i nie czułem. Ada ledwo idzie przez piekący ból stóp. Pamiętam, że za chwilę powinny być mokradła, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że jest praktycznie sucho. Wzruszam się mimowolnie. 
                                
                               "Uczynione co zostało postanowione"

         Przez ostatnie 90 kilometrów powtarzałem, że "Szatan czeka na swe dziatki w Komańczy" i już coraz bliżej spełnienia obietnicy. Cały czas starałem się wspierać Adę, ale jednocześnie siebie, dodawać otuchy bo choć było ciężko to wierzyłem, że pokonany ten dystans. Przebiega jakiś biegacz, gratuluje i spoglądając na zegarek mówi, że pozostało 1900 metrów. Wychodzimy na asfalt, 1300 metrów. Wszyscy których mijamy zatrzymują się, klaszczą, dopingują, gratulują. Jest pięknie, kroczymy w chwale. Mówię, że czerwony numer startowy sprawia, że jest "respekt na dzielni" 😀  Czuję się wyśmienicie, to ważne czego właśnie dokonujemy. Mijamy kościół, ostatnie 400 metrów. Przez wiele kilometrów nie dało się już biegać, ale teraz to już nie ma znaczenia, wszelki ból znika, nie ma niczego ważniejszego w tej chwili. Biegniemy, trzymamy się za ręce. Meta!!! Konferansjer podchodzi i pyta o wrażenia. Mówię coś o pięknej wyrypie, niesamowitej przygodzie. Bluza finiszera w ręce, medal na szyi. Pomidorowa i kasza z warzywami, usypiam jedząc. Gratuluję poznanym na trasie zawodnikom i zawodniczkom, którzy byli niczym towarzysze niedoli, a jednocześnie bratnimi duszami w pięknych i podniosłych chwilach. Ludzie to kwintesencja ultra 😀  Pamiątkowe zdjęcia i próba opanowania opadającej ze zmęczenia głowy, w samochodzie nasze ciała niczym worki rzucane bezwładnie na każdym zakręcie. Nie mam żadnej władzy nad ciałem, bezwiednie biorę prysznic i usypiam. Po przebudzeniu telefony do znajomych by zdać relację. Dzięki, że trzymaliście kciuki, dopingowaliście, dzwoniliście. 150 kilometrowy potwór ujarzmiony, zapisaliśmy się w annałach jako finiszerzy najdłuższego dystansu Łemkowyny. Piękna sprawa warta wyrzeczeń, potu i miesięcy przygotowań. W dzień powrotu ogarnia mnie smutek pomimo spełnienia planu i marzenia. Przecież od 3 lat w październiku biegłem Łemkowynę, a teraz gdy pokonałem najdłuższy dystans cóż pozostanie? Ponownie biec to samo by móc rozkoszować się tymi widokami, niepowtarzalną atmosferą, klimatem? W drodze do domu obiad w Ikei i pulpeciki wegańskie. Biorę 2 porcje i po chwili przychodzę po następne i zdziwiona obsługa pyta "Czy się nie najadłem? Uśmiecham się tylko i wcale nie tłumaczę, że pewnie 10 porcji to byłoby mało po tym szalonym biegu 😉  Kolejne zaskoczenie jest takie, że praktycznie nie bolą mnie nogi i normalnie mogę robić przysiady, a Ada ledwo chodzi. Oczywiście jak zawsze po biegu pojawia się zjazd i już myślę o kolejnych biegach by myśli naprowadzić na odpowiednie tory. Jest to pewna forma uzależnienia i jest w tym wiele szaleństwa, ale nie potrafię poddać się stagnacji. Ciągle mnie nosi by dokonywać kolejnych wartych wspomnień spraw. Jestem dumny z Ady, że potrafiła pokonać wszelkie kryzysy, bóle i pomimo obaw ukończyliśmy ten bieg. Dzięki Michałowi i Beacie bo fajnie było się wspierać i napędzać na trasie. Cała reszta spotkanych osób na trasie również odcisnęła piętno i zostanie zapamiętana na długo. To niesamowite jak obcy ludzie potrafią być bliscy gdy niczym Syzyf toczymy głaz pod górę, w grupie zawsze raźniej. Dziękuję Łemkowyno za emocje, ból, piękne chwile, smutki i radości. Pełen wachlarz uczuć oddaliśmy sobie. Tęsknię po Tobie 😀
Ps. Dzięki Boguś za bezpieczny transport tam i nazad 😀
 Czas: 32:52:06

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Vege Robak. Run For Fun , Blogger